Dziś w Zagrzebiu na Festiwalu Muzyki Współczesnej wykonany zostanie pana Koncert na trzy wiolonczele. Pańskie kompozycje na ten instrument to wyraz przyjaźni, jaką darzył pan Mścisława Rostropowicza.


Wczoraj, gdy prowadziłem próbę tego koncertu, podeszła do mnie żona i powiedziała mi, że Sława nie żyje. Trudno ująć to w słowa, bo był to mój przyjaciel, największy muzyk II połowy XX wieku, człowiek olbrzymiego serca i wielkiej odwagi, bo przecież przeciwstawił się reżimowi sowieckiemu i mógł być zlikwidowany jak jego starsi przyjaciele. Jeszcze dwa lata temu napisałem dla niego utwór, o który mnie prosił i właściwie to był ostatni nowy utwór, który zagrał w Wiedniu - Largo. Już wtedy był bardzo chory, ale na temat swojego stanu zdrowia w ogóle nie chciał rozmawiać. Ten utwór to było dla mnie pożegnanie z wiolonczelą, nie chciałem, by kto inny kiedykolwiek to jeszcze grał. Sława w ostatnich latach nie chciał nikogo widzieć podczas choroby – chciałem pojechać do szpitala w Genewie, Paryżu czy Moskwie, gdzie się leczył, ale nie chciał. Koncert na trzy wiolonczele w Zagrzebiu dedykuję mojemu przyjacielowi Sławie.

Pana przyjaźń z Rostropowiczem trwała blisko 40 lat. Pamięta pan pierwsze spotkanie?

Oczywiście. Przyszliśmy z żoną na jego wysęp w Carnegie Hall w Nowym Jorku. Po koncercie poszliśmy do garderoby i właściwie od razu zostaliśmy przyjaciółmi. Spędziliśmy ze Sławą całą noc na rozmowach. Jemu się usta nie zamykały. To był koniec lat 70., więc głównym tematem była polityka. Bardzo cierpiał, że został pozbawiony rosyjskiego obywatelstwa i że nie będzie mógł wrócić do kraju. Przez te wszystkie lata na wygnaniu starał się jak mógł pomagać swojej ojczyźnie - zbierał pieniądze na szpital w Moskwie dla dzieci, Galina założyła konserwatorium dla śpiewaków. Stale się czymś poza licznymi koncertami i występami zajmował. Jakiś czas temu kupił pałac w Petersburgu, gdzie zaczął kolekcjonować wszystkie swoje pamiątki, tworzyć archiwum, gdzie znalazła się też dokumentacja przyjaźni z Prokofiewem, Szostakowiczem czy Sołżenicynem - mam nadzieję, że ktoś się tym odpowiednio zaopiekuje.

W 1983 roku napisał pan dla Rostropowicza Koncert wiolonczelowy, którego premierą potem pan dyrygował na 100-lecie Filharmoników Berlińskich. Jak układała się wasza muzyczna przyjaźń?

To ciekawe, bo myśmy właściwie w czasie całej naszej przyjaźni najmniej rozmawiali o muzyce. Dla kogoś, kto tak znał i rozumiał muzykę jak on, to właściwie nie było o czym mówić. Gdy napisałem dla niego ten Koncert wiolonczelowy, na jego temat nie zamieniliśmy prawie słowa. Dostał ode mnie nuty - bardzo późno - na jednej z ostatnich prób w Berlinie. Powiedział mi: Słuchaj, Krzysztof, dopisz mi do tego jeszcze jakąś kadencję. Przyniosłem mu tę kadencję na generalną próbę, a on się jej momentalnie nauczył - po prostu przegrał ją i już to umiał. Wieczorem na koncercie wykonał cały utwór rewelacyjnie. Miał fenomenalną pamięć i był wszechstronnie wykształconym muzykiem. Studiował kompozycję, dyrygował i był też znakomitym pianistą. Jest mnóstwo zarejestrowanych koncertów, w których akompaniował swojej żonie - Galinie Wiszniewskiej. Jest olbrzymia lista utworów - ok. 130 koncertów wiolonczelowych, niezliczona ilość muzyki kameralnej - i on wszystko to grał. Był tytanem pracy - nie znam drugiego takiego człowieka, który umiałby tyle pracować. Spał ledwie cztery godziny dziennie, a resztę czasu poświęcał po pierwsze ćwiczeniu, ale też innym ludziom.

Ktokolwiek poznał Rostropowicza, zawsze podkreślał, że to człowiek wielkiego serca.

Sława był zawsze otwarty na ludzi i wszystkim ciągle pomagał. W czasie stanu wojennego, gdy znalazłem się z żoną poza granicami Polski, w Wiedniu, i nie wiedzieliśmy co robić, pierwszym człowiekiem, który nas tam znalazł, był właśnie Sława. Od razu zaproponował nam pomoc i schronienie w swoim domu w Stanach. Od razu chciał nam załatwić paszporty amerykańskie. Ale on się tak zachowywał nie tylko w stosunku do nas. Wszystkich tak traktował.

A ludzie mu to oddawali. Bywał pan na słynnych Urodzinach Rostropowicza, które świętował praktycznie cały świat?

Byłem na prawie wszystkich jego jubileuszach. Na 60-lecie napisałem dla niego utwór Pieśń Cherubinów. Na 70-leciu, które hucznie obchodził w Londynie, było kilka rodzin królewskich z królową Elżbietą na czele. Sława wszędzie miał przyjaciół. Potem on przyjechał na moje 60-lecie do Krakowa, gdzie dedykował mi swoje wykonanie Koncertu Dworzaka. Niestety, nie widziałem się z nim podczas tego niedawnego jubileuszu 80. urodzin, bo obchodzony był na Kremlu i mnie tam nie wpuszczono - z listy gości skreślono wszystkich, którzy nie byli chętnie przez władze rosyjskie widziani.

Za to w 1997 roku pana żona pomogła Rostropowiczowi odnaleźć polskie korzenie.

Rodzina Sławy, podobnie zresztą jak Szostakowicza, miała korzenie polskie. Jego ojciec wyemigrował do Baku w poszukiwaniu pracy, a jego dziadek miał majątek pod Warszawą. Sława dopiero w ostatnich latach zaczął o tym mówić i wspominać tę sentymentalną podróż, w której uczestniczyła też Galina, ich córka, zięć, a nawet wnuk.

Chyba nie ma wiolonczelisty na świecie, który by nie znał muzyki Rostropowicza?


Sława był muzykiem wszech czasów. Nie było wcześniej takiego wiolonczelisty, który by miał nie tylko tak wspaniałą technikę, ale który by tak rozumiał muzykę. To on spowodował renesans wiolonczeli. Wiolonczela nie była tak popularnym instrumentem na estradach koncertowych przed nim. 30 - 40 lat temu było może pięciu czy sześciu wybitnych wiolonczelistów na świecie i po pierwsze – był to Rostropowicz. Dziś jest ich chyba ponad dwustu. Wiolonczela stała się solowym, wspaniałym instrumentem, który pojawia się w filharmoniach całego świata. Tego nie było przedtem i jest to zasługa Sławy.























Reklama