Czegóż chcieć więcej? Tord Gustavsen gra, co chce i tak jak lubi, zaś efekty swojej pracy wydaje w wytwórni, w której nie pozostawia się muzyka samemu sobie i dba o promocję. To nie koniec atutów Gustavsena. Jego gra stanowi kamień węgielny wielu norweskich projektów, w których występują Silje Nergaard, Siri Gjlre, Kristin Asbjornsen czy Live Maria Roggen. Ale pianista ma też stabilny zespół: Harald Johnsen - kontrabas i Jerle Vespestad - perkusja, który wydaje się podzielać artystyczną wizję lidera.

Kolejne kraje europejskie stoją przed formacją otworem, ba, nawet w USA pojawiało się zainteresowanie jego elegancką muzyką z fiordów. Jednym słowem Gustavsen stoi przed brami kariery przez duże K. Nie mieszajmy do tego jednak samej muzyki. Przy całej jej powierzchownej atrakcyjności, ubranej w ładne melancholijno-tajemnicze melodie, powabne harmonie, pociągającą rytmikę i wycyzelowane, klasyczne już ecmowskie brzmienie, trudno uwierzyć, aby ten rodzaj muzyki mógł naprawdę głęboko poruszyć słuchacza.

I bez znaczenia jest, ile będziemy potrafili znaleźć w niej deklarowanych przez lidera elementów gospel, bluesa, norweskiego folku czy nowoorleańskiej muzyki marszowej. Za każdym razem będziemy się tylko zastanawiać, jak to się stało, że słuchając np. dziewiątego na płycie, odrobinkę Jarrettowskiego w części improwizowanej, utworu "Where We Are" trudno nam sobie przypomnieć, co działo się w otwierającym ją "At Home" albo następującym po nim "Vicar Street". Bo muzyka Torda Gustavsena ma tę zaletę, że nie sposób w niej wskazać niczego, co by ją obiektywnie dyskwalifikowało. I tę wadę, że równie trudno odnaleźć w niej cokolwiek, co przykułoby uwagę słuchacza.

Tord Gustavsen, "Being There" (ECM/Universal)





Reklama