Od pani ostatniej solowej płyty minęło siedem lat. Długo powstawała koncepcja nowej płyty?


Brak tu koncepcji, bo te utwory nie mają wspólnego korzenia, a nawet nie wyrastają z tego samego gruntu. To zbiór piosenek. Tak naprawdę chodziło mi o to, żeby zasygnalizować człowiekowi, który zajmuje się w wolnych chwilach słuchaniem muzyki, że ta płyta jest niczym nieskrępowaną zabawą w odbiór dźwięków. Przygotowując ją, postanowiłam się niczym nie ograniczać. Wiem, że słuchacze przyzwyczaili się do tego, że moje solowe projekty są elektroniczne. Tym razem będzie inaczej. Nie jestem już zainteresowana dźwiękami stricte komputerowymi. To dla mnie muzyczna przeszłość, aczkolwiek umiejętne korzystanie z komputerowych zasobów jest całkiem mile widziane, co słychać na tej płycie. Jestem fanem muzyki i nie stronię od różnych gatunków. Powoli nawet przekonuję się do muzyki klasycznej... A wracając do piosenek, to wszystkie są bardzo silnie nacechowane emocjonalnie. I to je łączy.

Jest też temat, który łączy pani piosenki: śmierć...


Jeśli miałabym powiedzieć, o czym w warstwie lirycznej jest ta płyta, to rzeczywiście nie brakuje tam rozkładu, przemijania i śmierci. Doszłam do takiego punktu w życiu, że chcę oswoić wszystkie te tematy, które nie podlegają najmniejszej dyskusji. Staram uczynić się żywym dowodem na to, że nic nie trwa wiecznie, wszystko podlega przemianom. Godzę się z tą jedyną słuszną koncepcją świata. Mój wizerunek to dowód na to, że opakowanie i tak nie ma żadnego znaczenia. Istotna jest tylko treść, rdzeń. I ta treść zmienia się we mnie niespiesznie, a to, co się dzieje na zewnątrz, jest tak nieistotne, że aż można się tym bawić. Wracając do śmierci, to ona po prostu jest, a ja chciałabym sobie odjąć trochę lęku z nią związanego. Wiem, że nie ma sensu buntować się przeciwko czemuś, na co nie ma się żadnego wpływu. Oczywiście mam minimalny żal do rodziny, szkoły i do osób, które miały wpływ na moje wychowanie, że zostałam zarażona takim lękiem przed tym, co oczywiste. Wolałabym się nie bać, tylko akceptować i już. Nie chcę też wypatrywać śmierci, czekać na nią, bo nie warto. Trzeba zajmować się życiem.

Pani płyta reklamowana jest bannerami Kasia Nosowska - na sprzedaż. Podoba się pani taka forma promocji?

Kiedy zobaczyłam ten banner, to trochę się przeraziłam. Później przywykłam. To hasło może obudzić kogoś, zainteresować. Ten ktoś może zobaczyć ten plakat w masie innych.

Nosowska to marka?


Nie wydaję mi się. Po prostu trzeba jakoś odróżnić moją działalność w zespole Hey od tego, co robię solowo. Moim zdaniem nawet nazywanie mojej płyty solową jest pewnym nadużyciem. Współtworzyłam ten album z innymi ludźmi i oni mieli wielki wpływ na jego ostateczny kształt. Oczywiście liczę na to, że komuś obiło się o uszy moje nazwisko i stąd jest ono na okładce płyty. (śmiech).

Obiło się prawie milionowi ludzi...

To raczej Hey się obił...

A nie ma pani poczucia lekkiej schizofrenii, rozdwojenia pomiędzy Heyem a działalnością solową?


Na początku wydawało mi się, że bardzo grubą kreską oddzielam siebie z Heya od tej bez Heya. Okazało się to zupełnie niepotrzebne. Nie winszuję sobie żadnego rozdwojenia ani w życiu prywatnym, ani w zawodowym. Hey jest zespołem rockowym z ambicjami eksperymentalnymi, natomiast ja bez Heya mogę wszystko. W związku z tym pozwalam sobie na różne rzeczy. To przestrzeń, którą mogę obsiać, czym zapragnę. Mam wolność, którą bardzo cenię.

Czy na tę wolność mogłaby sobie pani pozwolić, gdyby była związana z dużą wytwórnią fonograficzną, a nie tak jak teraz z maleńką, dopiero startującą na rynku firmą?


Miałam wolność zawsze, nawet wtedy, gdy Hey był związany kontraktem z wielkim wydawcą. Być może na początku próbowano - z miernym skutkiem - tę wolność ograniczać. Na końcu naszej współpracy, a raczej drogi przez mękę, czaił się poważny konflikt. Nigdy natomiast nikt nie próbował naginać naszej wizji artystycznej do swoich potrzeb. To chyba kwestia wyznaczenia pewnych granic. Teraz, kiedy ktoś decyduje się na podpisanie umowy ze mną, to mniej więcej wie, czego się może po mnie spodziewać i zdaje sobie sprawę, że nie będę opowiadać o synku i życiu prywatnym w kolorowych gazetach. Wszyscy, którzy ze mną współpracowali, wiedzą, że jestem w sumie miła i przyjemna, jednak kiedy ktoś będzie chciał ingerować w tekst mojej piosenki, to się obrażę, przestanę odbierać telefon i zniknę... Z drugiej strony pozwalam firmie działać, bo na przykład nie wybieram singli promujących płytę. Kocham wszystkie moje piosenki i nie umiałabym wybrać jednej najlepszej. A jeśli chodzi o różnicę pomiędzy małą i dużą wytwórnią, to wszystko sprowadza się do relacji personalnych. A złodzieje zdarzają się pewnie i wśród wielkich kupców, i drobnych sklepikarzy - handlarzy muzyką.

W latach 90. Hey sprzedał ponad milion płyt. Teraz żaden artysta nie ma takich osiągów, ale szczyty popularności osiągają gwiazdki w rodzaju Dody, a nie zespoły rockowe. Czy myśli Pani, że popsuliśmy się my - słuchacze?


Moim zdaniem nadal w Polsce są ludzie, którzy są w stanie żyć godnie tylko z octem na półkach. Dobrobyt, jakakolwiek forma zbytku im nie służy, bo zaczynają wariować. Nie wiedzą, jak sobie z tym poradzić, w związku z tym najcenniejsze fragmenty ich jestestwa, jak choćby wrażliwość, ulegają pewnemu zanikowi. Jednak nie wszyscy oszaleli. Nie tak dawno graliśmy koncert we Wrocławiu z kilkoma zespołami rockowymi, na który przyszła chmara ludzi. Myślę, że w ostatnich latach doszło do pewnego zaciemnienia. Powszechnie uważa się, że popularne jest to, co pokazuje telewizja, grają komercyjne rozgłośnie i prezentują kolorowe gazety w rubrykach towarzyskich. Nieprawdą jest, że rock umarł, a ludzie nie kupują płyt. Są tacy twórcy, którzy nie mają problemu ze sprzedażą swoich płyt. Ja do nich nie należę, bo mój słuchacz woli sobie płytę spiratować niż kupić. I nie mam zamiaru z tym walczyć. Mój idealistyczny stosunek do świata sprawia, że sobie wyobrażam tego mojego słuchacza jako kogoś, kogo po prostu nie stać na kupienie oryginalnej płyty. Zawsze równam do niższego. Póki mogę opłacić szkołę dzieciakowi, kupić sobie parę fatałaszków, kremik elegancki, dobre produkty do jedzenia i książki, to uważam, że jestem osobą wystarczająco zamożną. Pewnie, że bym chciała mieć masakrycznie dużo pieniędzy, bo wtedy mogłabym podróować. Jednak zaraz potem myślę, że może nie po to się urodziłam, by podróżować. Dostaję tyle, ile jestem w stanie strawić bez szkody dla żołądka...























Reklama