Właściwie zmieniło się wszystko na tym świecie - systemy polityczne, pogoda. Tylko Festiwal w Opolu trwa niezmiennie od ponad 40 lat.

Niestety, wraz z urynkowieniem, znormalnieniem uleciała gdzieś hen i zniknęła bezpowrotnie niepowtarzalna atmosfera towarzysząca wcześniejszym festiwalom. Atmosfera wielkiej zabawy, happeningu, beztroski. Jakoś miałam wrażenie, że wszyscy się ze sobą przyjaźnią, że nie mogą się doczekać wieczornych biesiad w hotelowej restauracji, gdzie nie można było wetknąć szpilki, gdzie trzeba było rezerwować stolik z wyprzedzeniem. A i tak w miarę upływu nocy stoliki się łączyło, zawsze ktoś grał na pianinie stojącym w kącie, reszta śpiewała, i tak na ogół do rana.

Reklama

A od południa wszyscy umyci i trzeźwi rąbaliśmy pyszne frankfurterki (rzucane wyjątkowo do festiwalowego barku) i smażyliśmy się w czerwcowym słońcu, słuchając niekończących się prób. I to jedyne, co łączy stare festiwale z nowymi. Próby - chaotyczne, nerwowe. I niekończące się problemy z odsłuchami, które raz są chowane pod sceną, bo brzydko wyglądają w kamerach, innym razem każą śpiewać z playbacku, żeby uniknąć wpadek dźwiękowych. No ludzie, toż to festiwal muzyczny, wszystko powinno być podporządkowane wykonawcom, żeby dobrze słyszeli. W ubiegłym roku np. orkiestra, żeby nie zawadzała na scenie, została umieszczona wysoko nad wykonawcami. Dyrygent niebezpiecznie musiał się wychylać z góry, żeby zobaczyć, czy wykonawca stoi już przy mikrofonie. I po co tak, jakby nie można na żywo, a z tyłu muzycy.

Projektanci scenografii rok rocznie kombinują, czym by tu zadziwić świat, a to kosmiczny talerz latający, a to podest szklany śliski jak lód. A wszystko pod obraz telewizyjny, żeby ładnie, żeby inaczej. Ale żeby tak coś dla wygody wykonawców, to niekoniecznie. Mówi się, że w tym roku ma być na żywo i normalniej. Zobaczymy, przeżyjemy i to.

Reklama

Najsmutniejszym dla mnie jest fakt, że nikt z nikim się nie koleguje, nie brata. Parę lat temu w nocy, po koncercie w hotelowej knajpie zastałam tylko paru Niemców. Może artyści pili w podgrupach, po pokojach albo wręcz spali grzecznie, mając następnego dnia wykon w Sochaczewie. Pamiętam, jak cztery lata temu ucieszyłam się, widząc siedzącą po koncercie w holu Budkę Suflera. To co chłopaki napijemy się? A oni do barmana... czwartą herbatę poprosimy. Powiedzieli, że już swoją wannę wypili, a teraz to najwyżej zielona herbatka. Rockendrollowcy. A najgorzej, że zaczynamy rozmawiać o chorobach, sztucznych biodrach.

Agnieszka Osiecka mawiała, że nie spotyka się już z równolatkami, bo albo nie żyją, albo tylko o tym, gdzie im strzyka. Na szczęście została publiczność opolska. Niezmiennie wdzięczna, życzliwa, tłumnie zapełniająca niby-remontowany amfiteatr. Niby, bo to, co się dzieje za kulisami, to dla wykonawców horror. Upalnie, jedna wielka hala podzielona na boksy plastikowymi przegródkami. Do tego od zawsze tłum niewiadomokogo kręcący się, dybiący na autografy, na zdjęcia, przeszkadzający. Ale i tak to postęp, kiedyś były w podziemiach dwie garderoby. Męska i damska oraz malutka charakteryzatornia, w której natychmiast make-up spływał z powodu niemiłosiernej temperatury. A żeby się rozśpiewać, trzeba było wejść do toalety. Tam urzędowały fryzjerki. I tak to się toczyło.

Od zawsze trwały wyścigi na najlepszy kostium. Wszyscy czekali: kto, w czym. A wiadomo, że nie było to proste z uwagi na to, że niczego nie było w sklepach. Pamiętam jedną ze swoich kreacji uszytą z tetrowych pieluch. Farbowało się takie cudo na różne kolory i jazda na scenę. Ważny był pomysł. Na zupełnie pierwszym moim debiutanckim festiwalu miałam bardzo kusą białą sukieneczkę, za to wymyśliłam, że na ramieniu będę miała opaskę z żywych kwiatów. To była sobota, sklepy zamknięte, pojechałam taksówką do prywatnego kwiaciarza pod miasto, znalazłam dziurę w siatce, nigdzie żywego ducha, narwałam kwiatków i... uciekając przed ujadającym psem, zgubiłam but. Na scenie pojawiłam się boso, wywołując sensację i podziw, że tak nowatorsko.

Reklama

Zasadniczą różnicą między dawniejszymi i obecnymi festiwalami jest dramatyczne obniżenie poziomu literackiego piosenek. Po czasach, kiedy pisały takie tuzy, jak Jonasz Kofta, Osiecka, Młynarski nie ma śladu. Nastała moda pisania tekstów przez osoby śpiewające. Że to niby takie własne i autorskie. I właściwie zanika zawód tekściarza, a efekt słychać na antenie, o ile piosenka się przebije przez enigmatyczne "badania". W ogóle coraz rzadziej trafia się prawdziwy hicior, a piosenka po paru miesiącach wylatuje nam z głowy.

Żal mi też świetnej prostej kuchni w hotelu Opole. Zastąpiła ją wymyślna, za to niesmaczna udająca świat. Życzę festiwalowi, żeby został ważnym miejscem dla artystów, miejscem, gdzie promowało się nowe. Ale ponieważ namnożyło się festiwali, to może być coraz trudniej.