Nigdy nie należeli do artystów, którzy swoją legendę opierali na instrumentalnej wirtuozerii. Siła ich muzyki tkwiła przede wszystkim w ulicznej bezczelności rozwydrzonych chłopaków z dzielnicy. Dzięki temu wizerunkowi i punkowej energii jako pierwsi biali raperzy cieszyli się szacunkiem czarnych w czasach, kiedy Eminem nie potrafił nawet wiązać sznurowadeł.

W klasycznych produkcjach z przełomu lat 80. i 90., takich jak "Ill Communication" czy "Check Your Head" posługiwali się głównie soczystymi samplami, a partie instrumentalne zostawiali fachowcom, takim jak klawiszowiec i producent Money Mark. Pojawia się on również na najnowszej płycie nowojorczyków - całkowicie instrumentalnej "The Mix Up", która okazuje się jeszcze większym rozczarowaniem niż pierwszy, pozbawiony słów album Beastie Boysów "The In Sound From Way Out!" (1996). Bo o ile na tym ostatnim znalazły się głównie instrumentalne perełki z ich poprzednich płyt, które siłą rozpędu wciąż bujały, o tyle nowa płyta to zbiór surowych podkładów jawiących się bardziej jako szkice przyszłych kawałków niż samodzielne utwory.

Być może od początku takie było zamierzenie zespołu, który lubi zaskakiwać i prowokować. "Choć nowy album to postpunkowe, instrumentalne granie, nie zamierzamy zaprzestać nagrywania płyt z wokalami. Przeciwnie, właśnie pracujemy nad nową wersją "The Mix Up", na której do tych samych podkładów zaśpiewa kilku ciekawych wokalistów" - oświadczył niedawno Mike D. Wiele wskazuje więc na to, że nowa płyta jest ukłonem w stronę fanatyków zespołu, przystawką przed daniem głównym, które trio zaserwuje pewnie za rok. Na razie jednak dostajemy pasztet z tuzina niedopieczonych kawałków.

"The Mix Up” odwołuje się do tych samych brzmień, dzięki którym wrzeszczący hiphopowcy okryli się chwałą na początku lat 90. Ich podkłady można określić mianem "podrasowanych soundtracków z seriali kryminalnych z lat 70.", do których Beastie Boys mają wyjątkową słabość (wystarczy wspomnieć słynny "wąsaty" teledysk do ich przeboju "Saboatage" z 1995 roku). Nie mogło zabraknąć sztandarowego instrumentarium tria, co chwilę słychać organy Hammonda, pełno latynoskiej perkusji, charakterystycznego garażowego brzmienia bębnów i zawadiackiego, grubego basu.

Wszystko wydaje się więc na miejscu - instrumenty te same, skład kapeli też się nie zmienił, ale nie ma mowy o takich seksownych groovach, jakie znamy z klasyków pokroju "Namaste" czy "Sabrosa". Nie usłyszycie tu tak zabójczych organów jak w "So What’cha Want" albo dzikiego gitarowego riffu z "Sabotage". Nie wspominając o tym, że zespół często się rozjeżdża rytmicznie ("Off The Grid"). Co innego garażowe brzmienie i tytuł sugerujący celowe "potknięcia", a co innego perkusja brzmiąca jakby wyjęto ją z nagrań licealnego zespołu porywającego się na covery Jamesa Browna. Brzmi to jak nagranie z próby - podniecające tylko dla fanatyków grupy. Przeciętny wielbiciel Beastie Boys, który słyszał "Funky Boss" czy "Brass Monkey", tęsknie zapłacze za ich zawadiacką energią.

Mike D. i spółka tylko chwilami odważyli się na drobne odstępstwa od oklepanej receptury, stawiając na zabawkowe organy w "Suco De Tangerina" czy syntezatorowe efekty specjalne z monstrualnym basem. Reszta wręcz błaga o wrzaski, rymowanki i zbiorowe pohukiwania. Tak jak w "Electric Worm", gdzie ewidentna piosenkowa forma brzmi tak chudziutko, że bardziej przypomina przygrywkę karaoke niż kompozycje tworców rewolucyjnego albumu "Hello Nasty". Na szczęście na Heineken Opener nowojorczycy zagrają dwa koncerty - oprócz instrumentalnego także tradycyjny.


Beastie Boys
"The Mix Up"
EMI