Pana najnowszy album "In The Palace Of The King" to hołd złożony Freddiemu Kingowi. Choć pismo "Rolling Stone" umieściło go wśród 100 największych gitarzystów wszech czasów, to przeciętnemu odbiorcy muzyki to nazwisko niewiele mówi...

Reklama

Freddie King był najwybitniejszym gitarzystą i wokalistą w historii bluesa. Umarł ponad trzy dekady temu, a miejsce króla zajął po nim B.B. King. To jednak Freddie wywarł decydujący wpływ na mnie, ale także na Erica Claptona czy Petera Greena. W piosence "King Of The Kings" pada zdanie, że nauczył nas wszystkich gitarowych zagrywek i nie ma w tym ani odrobiny przesady. Co ciekawe, to bodaj jedyny bluesman w historii, który zyskał sławę głównie dzięki kawałkom bez tekstu.

Skąd bierze się żywotność bluesa, który od pół wieku trwa w niemal niezmienionej postaci?

Blues cały czas opowiada najprostsze historie, wspólne dla wszystkich ludzi niezależnie od miejsca urodzenia czy kultury. Jego brzmienie, rytmy, styl może się zmieniać, ale komunikat pozostaje ten sam. Dlatego tak wielu ludzi na całym świecie się z nim identyfikuje.

Przed latami 60. blues uznawany był za folklor czarnych Amerykanów. Dlaczego pan się nim zainteresował?

Cóż, moim zdaniem czarna muzyka stanowi jedyny wkład Ameryki w światowe dziedzictwo kulturowe. Bluesa poznałem dzięki ojcu, który sam był muzykiem i miał w domu mnóstwo fascynujących nagrań. Gdy zaczynaliśmy dobre pół wieku temu, nasza twórczość należała do artystycznego undergroundu, była praktycznie nieobecna w radio, a usłyszeć ją można było tylko na koncertach. Przełomu dokonali The Rolling Stones, którzy jako pierwsi podpisali stały kontrakt nagraniowy. Nie da się ukryć, że należałem do pionierów białej muzyki gitarowej.

Eric Clapton powiedział kiedyś, że pana grupa The Bluesbreakers była dla muzyków wspaniałą szkołą. Tyle tylko, że większość z nich podążyła inną ścieżką, dając początek białemu rock’n’rollowi oraz rockowi. Pana nie pociągały bardziej komercyjne kierunki?

Reklama

Jako lider wybierałem zawsze muzyków, którzy mogli mnie zainspirować. I chyba potrafiłem stworzyć dobre warunki dla ich rozwoju. To, że wielu z nich wybrało potem zupełnie inną drogę, jest naturalną koleją rzeczy i tylko potwierdza, że miałem świetnego nosa do młodych talentów. Ja natomiast konsekwentnie podążałem ścieżką zgodną z moim temperamentem oraz smakiem. Jeśli jesteś artystą, nie możesz się zmienić ot tak, na zawołanie, bo wtedy tracisz własną tożsamość. Wielbiciele mojej twórczości wiedzą zresztą, że blues Mayalla nieustannie ewoluował, rozwijał się. Grałem już muzykę akustyczną, elektryczną, czerpałem z rocka i jazzu.

Czy blues zachowa swoją tożsamość? Dziś do najpopularniejszych artystów należą Chris Thomas King nawiązujący do hip-hopu, Harry Manx łączący bluesa z muzyką indyjską czy Corey Harris zafascynowany reagge oraz muzyką afrykańską.

Nie przepadam za tego typu hybrydami i nie sądzę, by miały one decydujący wpływ na oblicze bluesa w nadchodzących dziesięcioleciach. Blues to muzyka rdzennie amerykańska i próby powiązania go z innymi tradycjami są skazane na porażkę. Moim zdaniem najciekawsi twórcy wciąż pojawiają się w głównym nurcie tego gatunku. Mam na myśli choćby gitarzystów Erica Steckela, którego zaprosiłem do nagrania kawałka "Chaos In The Neighbourhood", oraz Buddy’ego Whittingtona, z którym stale współpracuję.

Ale przecież blues wpływa na rozwój muzyki popularnej. Dziś powołuje się na niego wielu twórców hip-hopu, soulu czy nowego r’n’b. Czuje pan związek z tymi nurtami?

Nie przepadam za nimi. Rap jest agresywny, nudny i monotonny. Rock’n’roll dawno wytracił impet, który miał pół wieku temu. Jedynie jazz pozostał ekscytujący i wciąż się rozwija.

Pana zasługi dla rozwoju muzyki dwa lata temu doceniła nawet królowa Elżbieta.

Reklama

Order od niej był miłą niespodzianką, tym bardziej że to jedyna ważna nagroda, jaką otrzymałem. Nigdy przecież nie doczekałem się masowego przeboju, Grammy albo miejsca w rock’n’rollowej galerii sław. Najważniejsze jest dla mnie jednak to, że mogę grać własną muzykę, dawać ludziom satysfakcję i jeszcze utrzymywać się z tego.




John Mayall
23.07, Poznań, Stary Browar,
26.07, Warszawa, Stodoła





Echa Mayalla

Cream
"Wheels Of Fire"
Na tej epokowej płycie Eric Clapton zdefiniował styl nazwany blues-rock. Cream to najsłynniejsza, choć działająca zaledwie dwa lata grupa Claptona, który gitarowe szlify zdobywał w The Bluesbrakers.

Rolling Stones
"Big Hits"
Mick Taylor stał się członkiem The Rolling Stones z bezpośredniego polecenia Mayalla. W latach 1969 – 1974 to on wraz z Jagerrem współtworzył repertuar grupy. Kiedy jednak Keith Richards otrząsnął się z narkotykowego kryzysu, zadbał o usunięcie Taylora ze składu, pozbywając się konkurencji.

Led Zeppelin
"II"
Jimmy Page poznał Mayalla tylko jako gitarzysta sesyjny. Ten jednak zdążył go zarazić bluesowym bakcylem. W 1968 roku The Yardbirds przekształciło się w Led Zeppelin i tak narodził się heavy metal. "Dwójka", nagrana pomiędzy bluesrockowym jeszcze debiutem a akustyczną "Trójką" to esencja nowego stylu.

Fleetwood Mac
"Greatest Hits"
Perkusista Mike Fleetwood rozpoczął światową karierę u boku Mayalla. Bluesową ścieżkę rozwijał na własny rachunek od 1968 roku w zespole, którego nazwa powstała jako zlepek nazwisk jego oraz basisty Johna McVie. Komercyjny sukces przyszedł w latach 80., gdy w odmienionym składzie Fleetwood Mac podążył w kierunku przebojowego, melodyjnego rocka.