Clapton powraca do bluesowych korzeni, Santana zaprosił do współpracy znajome gwiazdy, Ronnie Wood zrobił sobie wolne od Rolling Stones, a Neil Young nagrywał w domu swojego producenta.
Mimo że media co jakiś czas ogłaszają koniec rocka albo kryzys muzyki gitarowej, oni nic sobie nie robią z tych przepowiedni. W końcu dzieciaki i tak chcą grać na konsoli w "Guitar Hero", słuchają płyt rodziców i marzą o własnych zespołach. A dorośli wciąż będą wierni idolom z młodości. Realnym problemem może być tylko to, że brakuje nowych osobowości w muzyce i wirtuozów instrumentów, takich jak w latach 60. i 70. Dlatego pozostaje podziwiać tych, którzy przetrwali. Jak sobie dziś radzą?

Zaproszone gwiazdy i pewny komercyjny sukces

Santana postanowił pójść po linii najmniejszego oporu – po prostu odświeżył pomysł sprzed dziesięciu lat na przebojowy album "Supernatural". Zgodnie z tytułem – "Guitar Heaven: Santana Performs the Greatest Guitar Classics of All Time" – wybrał do zagrania najbardziej klasyczne riffy w historii – "Whole Lotta Love", "Sunshine of Your Love" i "Smoke on the Water". Do zaśpiewania utworów zaprosił sprawdzonych wokalistów: Chrisa Cornella, Scotta Weilanda, Roba Thomasa i Joe Cockera. Zrobił nawet ukłon w stronę młodszej publiczności, zapraszając rapera Nasa do wykonania "Back in Black". Wyszło niezbyt oryginalnie i porywająco, ale kolejny sukces komercyjny Santana osiągnął.
Reklama



Swobodna atmosfera pracy i przyjaciele

Ronnie Wood ostatni raz nagrał płytę bez Rolling Stones blisko dziewięć lat temu. Trudno uwierzyć, żeby praca z zespołem tak bardzo go zajmowała, że nie miał czasu pracować też solo. Raczej ostatnio musiał się porządnie rozleniwić. Do nagrania "I Feel Like Playing" mogło go zmotywować tylko miłe towarzystwo i wsparcie ze strony znajomych: Slasha, Flea, Billy’ego Gibbonsa, Eddiego Veddera. Jego utwory nie są szczególnie odkrywcze. Pobrzmiewa w nich po prostu klasyczny rock i blues. Jednak robi wrażenie, kiedy w balladzie "Why You Wanna Go and Do a Thing Like That For" przypomina Dylana. Chciałoby się go słuchać znacznie częściej.

Konsekwentna praca i szczere intencje

Eric Clapton dla wielu pewnie na zawsze pozostanie autorem przeboju "Layla" oraz byłym członkiem legendarnego tria Cream. Ale on zna lepsze sposoby na potwierdzenie swojego tytułu najlepszego białego bluesmena niż reaktywowanie swoich starych składów. Regularnie od lat organizuje Crossroads Guitar Festival, nawiązał współpracę z J.J. Calem, koncertował ze Steve’em Winwoodem, a teraz wydał kolejny solowy album, zatytułowany po prostu „Clapton”. Zebrał na nim utwory Melvina Jacksona, Fatsa Wellera, Snooky Pryor, Little Waltera i zaaranżował je na nowo – z bluesowym wyczuciem, jazzową swobodą i nowoorleańską elegancją. "Travelin’ Alone" czy "Rocking Chair" to jedne z najlepiej wykonanych utworów na tej płycie – konkurować mogą z nimi kawałki nagrane z Wyntonem Marsalisem, DerekiemTruck-sem i Sheryl Crow.



Bezkompromisowość i wciąż do przodu

Neil Young zaskakuje. Godne podziwu są jego pracowitość i żywotność – kolejne płyty nagrywa prawie co roku, mimo kłopotów zdrowotnych i przekroczonej sześćdziesiątki. W jego grze słychać ciągły rozwój – nie tylko w stronę coraz większej wirtuozerii, ale też umiejętności komponowania, odwagi w pisaniu tekstów i swobody zmieniania stylistyk. Na "Le Noise" po okiem producenta Daniela Lanois (U2, Dylan, Emmylou Harris) zdołał nawet przekroczyć wszelki podziały gatunkowe – jego folk jest kameralny niczym ambient w "Love and War", a rock ciężki jak doom metal w "Walk with Me". W tekstach Young wspomina swoje życie z perspektywy starzejącego się rockmana i idealisty. Ze swoją muzyką wychodzi też naprzeciw współczesnym tendencjom na scenie niezależnej. Tacy ludzie nie powinni jeszcze wybierać się na emeryturę.