Był największym wzorem dla Tadeusza Nalepy, którego często nazywano "polskim Mayallem". Podobno Eric Clapton jako pierwszy nazwał grupę Mayalla "szkołą talentów" i nie było w tym stwierdzeniu cienia przesady. Jej lider podarował bowiem światu rockowe diamenty: Erica Claptona, Micka Taylora, Micka Fleetwooda, Petera Greena i Jacka Bruce’a.

Twój najnowszy krążek jest dedykowany Freddiemu Kingowi. Powiedz, kiedy po raz pierwszy zetknąłeś się z jego muzyką?

Reklama

To musiało być w 1961 lub 1962 roku. Amerykańskie płyty docierały do mnie dzięki sklepom, w których zamawiałem importowane wydawnictwa. Miałem spory kłopot z dostaniem ich w zwykłych brytyjskich sklepach muzycznych. Jedną z tych płyt był krążek Freddiego. Wtedy byłem jeszcze początkującym muzykiem, właściwie fanem. Kilka lat później poznałem go i parokrotnie występowaliśmy razem. Nawet gościłem go u siebie, w moim londyńskim domu. Gdy tak dyskutowaliśmy o muzyce i życiu, poznałem Freddiego lepiej jako człowieka. Jamowaliśmy też potem w klubach Los Angeles. Nie będzie żadnym nadużyciem, jeśli powiem, że się zaprzyjaźniliśmy.

Do dziś Freddie King pozostaje w cieniu dwóch innych królów bluesa: B.B. Kinga i Alberta Kinga. Skąd więc pomysł na złożenie mu hołdu krążkiem "In The Palace Of The King"?

Freddie miał ogromny wpływ na wykrystalizowanie mej wizji muzycznej. Duch jego muzyki nie był zresztą wcale tak odległy od dźwięków, które tworzyłem z moimi zespołami. Po drugie, od początku mej kariery grywałem i nagrywałem utwory wielu różnych bluesmanów. Mam je do dziś w mym koncertowym repertuarze. Tym razem jednak chodziło o nagranie albumu dedykowanego konkretnej osobie, krążka złożonego z jego nagrań i utworów, których powstanie zainspirował. Nie pamiętam już nawet, czy ten pomysł hołdu, albumu w pewnym sensie koncepcyjnego i tematycznego, był mój, czy też wypłynęło to podczas rozmów z ludźmi z wytwórni. Potem wszystko odbyło się stosunkowo szybko. Gdy zacząłem wybierać kompozycje na płytę, musiałem zdecydować się na utwory oddające ducha jego nagrań, a przy tym ciekawe i zróżnicowane jako album. Wiesz, jestem muzykiem starej daty: sporo komponuję i równie dużo nagrywam (śmiech).

Twoja nowa płyta ma bardzo bogate brzmienie. Chyba nie będzie ci łatwo odtworzyć je na scenie.

Masz rację, ale podczas występu zawsze udaje się oddać esencję tych dźwięków. Ich koncertowe wykonanie zawsze będzie odmienne od studyjnego, choć zostanie ten sam charakter, energia i pasja. Oczywiście w studiu mogę dodać do każdego utworu sekcję dętą, co przyda mu dodatkowego smaczku. Ale wiele z tych kompozycji naprawdę świetnie się sprawdza w formule kwartetu The Bluesbreakers. To nasza wspólna decyzja, że kiedy ruszamy w trasę, zawsze staramy się skupiać na promocji nowego materiału. Nudzi mnie odgrywanie w kółko starych kompozycji. Dlatego też chcę podczas tej trasy wykonać około dziesięciu utworów z "In The Palace Of The King". Będą oczywiście również utwory, na które niezmiennie czeka publiczność, zarówno kompozycje The Bluesbreakers, jak i moje solowe dokonania.

Czy pamiętasz jeszcze swą pierwszą trasę po Polsce w 1980 roku?

Reklama

Oczywiście. Zawsze jest wspaniale grać w nowym miejscu - zwłaszcza że wtedy cały świat miał oczy zwrócone na was! Tak więc z ochotą przystałem na propozycję tych występów. Nie była to jednak moja pierwsza wizyta za żelazną kurtyną. Występowałem już wcześniej w Niemczech Wschodnich, tyle że koncerty w Polsce były bardziej magiczne, spontaniczne i pełne energii. Nigdy nie zapomnę entuzjazmu ludzi w tamtym czasie.

Niedawno otrzymałeś Order Imperium Brytyjskiego. Dołączyłeś tym samym do elitarnego klubu artystów wyróżnionych przez królową. Jak na to zareagowałeś?

To tak ogromny zaszczyt, że do dziś traktuję to jako ogromne wyróżnienie. To niezwykle ekscytujące znaleźć się w pałacu Buckingham jako gość królowej! Cała ceremonia była niezwykle piękna i podniosła. Długo zachowam ten dzień w pamięci. Przede wszystkim była to dla mnie jednak ogromna niespodzianka. Przedtem nikt nigdy nie dał mi żadnej nagrody za moją działalność muzyczną. Nie dostałem też złotej płyty ani nawet nagrody Grammy (śmiech).

Współpracowałeś z wieloma wybitnymi muzykami. Czy łączyła cię z nimi jakaś szczególna więź?

Esencją muzyki jest porozumienie. Ta muzyczna komunikacja jest w każdym utworze, który kiedykolwiek nagrałem. Była ona dość niezwykła w przypadku płyty nagranej z Claptonem ("John Mayall & The Bluesbreakers with Eric Clapton" (1966) - przyp. red.). To ona była bazą i fundamentem tego krążka. Połączyły nas te same muzyczne wpływy i podobna energia. Świetnie się bawiliśmy, nagrywając tę płytę, a potem krytycy uznali ją za jedno z najważniejszych rockowych nagrań stulecia. Nam wcale nie chodziło o stworzenie epokowego i przełomowego dzieła. Chcieliśmy tylko odzwierciedlić moment, w jakim się wtedy znaleźliśmy. Pokazać, że rozumiemy się na płaszczyźnie kompozycji i improwizacji.

"Bare Wires" (1968) nagrane z Mickiem Taylorem, późniejszym gitarzystą The Rolling Stones, było twoim największym sukcesem komercyjnym na Wyspach. Wtedy też nadano ci przydomek "Ojca chrzestnego bluesa". Byłeś z tego dumny?

Reklama

Dziennikarze o mnie tak piszą, to na pewno. Ale czy ja naprawdę jestem czyimś "ojcem chrzestnym"? Ja bym raczej powiedział, że byłem kompetentnym muzykiem, który miał intuicję. Który wiedział, których ludzi zaprosić do współpracy i jak uwolnić ich potencjał, tak by potem mogli pójść swą muzyczną drogą. Nie zastanawiam się nad tym, bo te wszystkie wspomnienia płyt i ludzi zacierają się. Wszyscy mnie pytają: który album ze swego dorobku cenisz najbardziej? A ja im od czterdziestu lat niezmiennie odpowiadam: najnowszy!

Nie byłoby twoich pierwszych płyt. gdyby nie wsparcie Alexisa Kornera, dobrego ducha brytyjskiej sceny bluesowej i rockowej, prawda?

Możliwe. To on zachęcił mnie, żebym przyjechał do Londynu i tu spróbował szczęścia. Posłuchałem go, spakowałem swój manchesterski skład i zaryzykowałem. Pomógł mi też załatwić, już pod nazwą Bluesbreakers, koncerty w kilku ważnych miejscach i przedstawił ludzi z biznesu muzycznego. Jestem mu za to wprowadzenie na londyńską scenę klubową niesłychanie wdzięczny. To był zwariowany czas. W Londynie na początku lat 60. tak wiele się działo! Powstawały i rozpadały się grupy bluesowe i rockowe. Rock nabierał kształtów, rodziły się gwiazdy jednego sezonu i powstawali giganci. Nikt nie przypuszczał, że Rolling Stonesi, którzy przecież byli częścią tego zjawiska, zostaną największą grupą świata. A gdybym im wtedy powiedział, że będą grać jeszcze z 50 lat, pewnie wyśmialiby mnie (śmiech).