W latach 80. i 90. ubiegłego wieku był synonimem artystycznej prowokacji. Balansował na cienkiej granicy pomiędzy sztuką i kiczem, wzbudzał skrajne emocje. Wraz z Davidem Ballem, pod szyldem duetu Soft Cell szturmował listy przebojów. Po rozpadzie duetu jako solista tworzył piosenki zachwycające zmysłowością i urokiem. Intrygował wymyślnymi strojami, szokował nieokreślonymi preferencjami seksualnymi i strategią perwersyjności. Przyjął pozę ekscentrycznego dandysa przebierającego się bez skrępowania w kobiece ciuszki, wyalienowanego i zniewieściałego odmieńca. Współtworzył symbolikę popkultury lat 80. W latach 90. jeszcze mocniej ugruntował swą pozycję, co rusz podejmując śmiałe artystyczne wyzwania - m.in. flirtował z elektroniką, nagrywał płyty z utworami Jacques’a Brela, a także z rosyjskimi pieśniami romantycznymi. Ten etap skończył się jednak nieodwołalnie.

Pewnego październikowego dnia roku 2004, Almond wsiadł wraz z przyjacielem na motor. Gdy tamten odpalił silnik, pomknęli przez ulice centralnego Londynu. Okazało się jednak, iż końcem tej podróży był potężny huk, krzyk oraz unoszący się mętny dym. Po wypadku Almond spędził dwa tygodnie w szpitalu pogrążony w śpiączce. Kiedy zdołał się z niej wybudzić, nastał czas wielomiesięcznej rehabilitacji. Jego słuch został poważnie uszkodzony. Także głos był w całkowitej ruinie. Jedyne dźwięki jakie mógł wówczas z siebie ponoć wydobywać to przeraźliwe charczenie.

Nic więc dziwnego, iż album "Stardom Road" oczekiwany był przez dawnych wielbicieli Almonda ze szczególnym niepokojem. Tym bardziej, że - jak się wkrótce okazało - wypełniły go niemal wyłącznie covery popularnych piosenek sprzed lat (jedyny wyjątek stanowi autorska kompozycja stworzona przez Almonda wraz z Mariusem de Vries "Redeem Me"). Wybór koncepcji tej płyty wydaje się oczywisty. Po prostu podczas walki o życie Almond nie był w stanie komponować i pisać piosenek. Skorzystał więc z cudzych.

Niejako przy okazji artysta zrealizował wreszcie pomysł, o którym marzył od wielu lat, a na który wciąż brakowało mu czasu: z cudzych piosenek stworzył przekonującą, wiarygodną i niezwykle intymną opowieść o sobie. Wyruszył w podróż ku muzyce, która ważna była dla niego przed laty w różnych momentach życia. I w tym sensie "Stardom Road" jest albumem autobiograficznym.

Artysta sięgnął po utwory pochodzące z różnych muzycznych szuflad. Zaprosił wybitnych producentów (Tris Penna, Marius de Vries) i świetnych muzyków (w jednym utworze pojawia się sam Antony Hegarty). Ta muzyczna pielgrzymka rozpoczyna się utworem Charles’a Aznavoura "I Have Lived", potem pojawiają się pieśni śpiewane przed laty m.in. przez Davida Bowie, Ala Stewarta, Dusty Springfield czy Franka Sinatrę. Z tych skrawków cudzych artystycznych wypowiedzi Marc Almond stworzył spowiedź nieprzystosowanego do życia odmieńca, dziwaka szukającego swego miejsca poza czasem współczesnym. Wybrał utwory, które traktują o życiu na scenie, o samotności i kruchości. O sławie i jej pozorach, fałszu i zaufaniu, o światłach sceny i światłach, które odbijają się w oczach innych ludzi.

Przez całą swą karierę Almond nigdy nie był wolny od teatralnego zacięcia. Notorycznie przymierzał tysiące masek, imitował zakazany świat. Nic więc dziwnego, iż obecna rola interpretatora cudzych utworów udała mu się wyśmienicie. Z kabaretowym sznytem, z musicalową lekkością lecz także z głębokim poczuciem smutku straty Almond obwieścił triumfalnie, iż wraca z powrotem do gry. Mimo że album kończy się słowami "Dobranoc, kurtyna opada", my, po tym jak wybrzmiał już do końca, wciąż siedzimy w fotelu, czekając niecierpliwie na kolejną odsłonę tego przedstawienia.









Reklama