Ekipa z Richmond w stanie Virginia to czołowy przedstawiciel New Wave of American Heavy Metal. Dziennikarze, którzy bez wszelkiego rodzaju etykietek nie potrafią się obejść, ukuli ten termin na opisanie amerykańskiej sceny metalowej, która od początku lat 90. coraz bardziej rosła w siłę.

Reklama

Do jednego worka wrzucili więc i hardcore’owców z Biohazard, i thrashowców z Trivium, i grupy, których specjalnością stały się gatunkowe hybrydy, jak Chimaira, DevilDriver czy Lamb of God właśnie.

Zespół braci Adlerów zaistniałby w świadomości słuchaczy i bez wszelkiego rodzaju sztucznych podziałów. Basista John Campbell określa Lamb of God jako „punkową grupę grającą heavy metal”. Ich muzyka trafia idealnie w gusta sporej części fanów ciężkich brzmień: precyzyjne techniczne i szybkie granie, łączące elementy thrashu, hardcore’u i metalcore’u, wpadające w ucho melodie, odpowiednia dawka wściekłości w głosie Randy’ego Blythe’a – sukces murowany.

Mogli się zresztą o tym przekonać widzowie, którzy wybrali się kilka tygodni temu na warszawski koncert zespołu. Osiągnięcia Lamb of God ma spore, m.in. ostatni album „Wrath” wdrapał się na drugie miejsce listy „Billboardu”, ale trzypłytowa składanka na piętnastolecie wydaje się mocną przesadą. Chociaż z drugiej strony „Hourglass” to aż 44 utwory z całej kariery Lamb of God.

Na krążku „The Underground Years” znalazły się wczesne kawałki, w tym te, które zespół nagrywał jeszcze pod szyldem Burn the Priest. Płyta druga – „The Epic Years”. Tytuł podkreśla nie tylko zmianę wytwórni (w 2004 roku grupa przeszła pod skrzydła Epic Records), ale też epicki rozmach, z jakim młodzi gniewni z Lamb of God zaczęli działać.

Duże trasy koncertowe, komercyjne i artystyczne sukcesy i przede wszystkim znakomite albumy nagrane od tamtego czasu: „Ashes of the Wake”, „Sacrament” i najnowszy „Wrath”. To z nich pochodzą koncertowe pewniaki zespołu, m.in. kapitalne „Walk with Me in Hell” czy przebojowy „Redneck”.

Z kolekcjonerskiego punktu widzenia w zestawie „Hourglass” najciekawszy wydaje się krążek numer 3, czyli „The Vault”. To zbiór nagrań rzadkich (ponownie spora część pochodzi z okresu Burn the Priest), wersji demo (m.in. kolejnego hitu grupy „Now You’ve Got Something to Die For”), piosenek bonusowych dołączanych np. do japońskich wydań płyt Lamb of God. Niektóre są, delikatnie mówiąc, surowe, niedojrzałe, niedopracowane, ale to tym lepszy sposób, by przyjrzeć się, jak długą drogę do sławy przeszła grupa z Richmond.

Oczywiście Lamb of God przygotowali niezliczone wersje kolekcjonerskiego pakietu – opisujemy tylko podstawową, ale najwięksi fanatycy mogą za, bagatela, niespełna tysiąc dolarów kupić sobie wydanie specjalne, w którym znalazła się nawet gitara, nie mówiąc o całej masie drobnych gadżetów. Przyznaję, wahałem się, czy za wydawnictwo, którego podstawowym celem jest wyciąganie pieniędzy z kieszeni fanów, można wystawić wysoką notę. Ale w końcu to kawał naprawdę dobrej muzyki. Niech mają.