Od dobrego ćwierćwiecza Ensemble Sarband oscyluje gdzieś pomiędzy ekumenicznym nurtem wykonawstwa muzyki dawnej a la Jordi Savall, klasycystycznie zorientowanym etno a zwariowanym kulturowym rewizjonizmem spod znaku Uri Caine. Sęk w tym, że z pierwszym nie dzieli repertuarowej odkrywczości, z drugim luzu i wdzięku, a z trzecim inteligencji oraz dowcipu.

Aspiracje podopiecznych Vladimira Ivanoffa ograniczają się tak naprawdę do powielania eleganckich i „arcykompetentnych” stereotypów muzyki salonowej w entourage globalnej wioski. Z tyleż banalnymi co wywrotowymi melodyjkami Erika Satie zrobić można dosłownie wszystko, o czym przez ostatnie sto lat przekonywali skutecznie neoklasycy, dadaiści, kompozytorzy eksperymentalni, jazzmani i minimaliści.

Członkowie Ensemble Sarband nie uczynili absolutnie nic poza sztucznym, egzotycznym makijażem oraz kilkoma boleśnie sztywnymi pseudoimprowizacjami. Z muzyki francuskiego wizjonera zrozumieli tyle, że liczą się w niej chwytliwe tematy oraz gra ciszą i przestrzenią. Tropy te potraktowali jednak nieznośnie mechanicznie, gubiąc moment, w którym z całego przedsięwzięcia ulotnił się kapryśny duch Erika Satie. Pozostała muzakowa nuda, mdła ekumeniczna słodycz oraz aranżerska rutyna. Okazuje się, że można być bardziej „smooth” od smooth jazzu – i to pod płaszczykiem kulturowej rewolucji!