"Moim celem nie jest dotarcie do jak najszerszego grona odbiorców ani wyrażenie ducha narodowego. Wzorem pozostaje dla mnie Witold Lutosławski, który podkreślał, że pisze muzykę, jaką sam chciałby usłyszeć. Ta szczerość jest najważniejsza" - tłumaczy swoje credo Wojciech Kilar "Kulturze TV".

Reklama

Nie zmienia to faktu, iż obok Krzysztofa Pendereckiego i Henryka Mikołaja Góreckiego należy on do pokolenia, które wyzwoliło polską muzykę współczesną z awangardowego dogmatyzmu, za cel stawiając sobie odzyskanie kontaktu z odbiorcami. Tę wielką trójcę połączył w latach 70. powrót z mrocznego świata eksperymentów brzmieniowych do kolebki romantyzmu, poszukiwanie muzyki, która "chwyta za serce" nie mniej niż symfonie Beethovena czy opery Mozarta.

Ta droga oznacza jednak ciągłe lawirowanie pomiędzy "bełkotem a banałem", jak określił to inny wybitny kompozytor Paweł Szymański. Historia muzyki ostatniego ćwierćwiecza to antologia twórców, którzy uciekając przed awangardowym hermetyzmem, wpadli w pułapkę trywialności. Niestety, coraz więcej wskazuje, że należy do nich także Wojciech Kilar. Jego Koncert fortepianowy z 1997 roku to kilka oczywistych i powtarzanych do znudzenia motywów oraz cytowany niemal dosłownie chorał gregoriański. Z kolei w poświęconej ofiarom tragedii WTC "Symfonii wrześniowej" nie brakuje wulgarnych ostinat, budzących niepokojące skojarzenia z grubo ciosanymi poszukiwaniami kapel garażowych.

Wiele o fenomenie Kilara mówi jego fascynacja kulturą amerykańską. "Po II wojnie światowej Stany Zjednoczone stały się centrum współczesnej muzyki. Przełamano tam ramy awangardowego akademizmu, twórcy przestali wstydzić się prostoty i szczerości wyrazu" - wyjaśnia kompozytor. Skłonność do repetycji prostych motywów zbliża go do amerykańskich minimalistów - Philipa Glassa, Steve’a Reicha oraz Johna Adamsa.

Kilar czuje się najbardziej spowinowacony z tym ostatnim - mistrzem łączenia rozrywkowej pulsacji z największymi osiągnięciami zachodniej symfoniki. Niestety w słabszych utworach bliżej mu do Glassa, symbolu populizmu i komercji w muzyce współczesnej. Biografie Polaka i twórcy muzyki do "Koyaanisquatsi" mają zresztą wiele punktów wspólnych. Obaj uczyli się kompozycji u legendarnego paryskiego pedagoga, Nadii Boulanger, której zawdzięczają świetny warsztat oraz klasycyzujące postawy estetyczne. Obaj zjedli też zęby na muzyce filmowej, lecz doświadczenie to pozostawiło w nich nie najlepsze nawyki. Słuchając motorycznej i agresywnej drugiej części "Symfonii wrześniowej" nie sposób oprzeć się wrażeniu, iż mamy do czynienia z dźwiękowym podkładem do dokumentu o upadającym wieżowcu…

Reklama

Kilar pozostaje jednak podobnie jak Górecki przede wszystkim twórcą głęboko osadzonym w polskiej tradycji ludowej oraz sakralnej. O ile jednak rozsiane po partyturach autora "Symfonii Pieśni Żałosnych" nawiązania do muzyki polskiego renesansu oraz rodzimych tańców ludowych mają subtelny charakter, to siła, a zarazem słabość Kilara tkwi w dosłowności. Góralszczyzna w "Krzesanym" czy "Orawie" poza klasycznym brzmieniem niewiele różni się od oryginau, który możemy usłyszeć na zakopiańskich Krupówkach, a w "Bogurodzicy" rozbrzmiewa oryginalna melodia średniowiecznej pieśni.

Wybitny muzykolog Bogdan Pociej zauważył kiedyś, że takie utwory jak "Bogurodzica" czy "Exodus" nie powinny być wykonywane w filharmonii, lecz w kościele. Muzyka Kilara dotyka samej istoty polskiej duszy, utkanej z ludowego katolicyzmu oraz słowiańskiego romantyzmu. Poza tym kontekstem zatraca jednak z upływem czasu swoją głębię, staje się pustą zabawą rekwizytami kultury narodowej. Czy parafrazując słynną Gombrowiczowską krytykę prozy Sienkiewicza, nie należałoby nazwać Kilara "pierwszorzędnym kompozytorem drugorzędnym"? A może uczciwiej byłoby użyć znanego muzykologom określania "kleiner Meister".

"Mali mistrzowie" to kompozytorzy tworzący w czasach Bacha czy Mozarta, utalentowani i mający swój wkład w historię, ale nie dość wybitni, by oprzeć się przemijaniu. Inna sprawa, iż wpisana w polską duszę Kilara skromność i niechęć do medialnej wrzawy nie pozwala mu w pełni wykorzystać swoich pięciu minut w dziejach. Niestety rolę "bardzo małych mistrzów" odgrywają przez to Zbigniew Preisner i Piotr Rubik, amatorzy, którzy talentem, wiedzą i gustem nie sięgają mu do pięt.



Wojciech Kilar: koncert urodzinowy
Symfonia wrześniowa, Magnificat
Filharmonia Narodowa w Warszawie, 11.09




Wzloty...
Krzesany (+ Angelus, Exodus, Victoria)
Premiera tego dzieła w 1974 roku wzbudziła nie mniejsze emocje niż legendarna III Symfonia Góreckiego. Połączenie rytmu góralskiego tańca z filmowymi chwytami ilustracyjnymi zszokowało wielbicieli niedawnego awangardzisty. Zwłaszcza że nikomu wtedy nie śniła się jeszcze scena folkowa. Arcydzieło.

The Best Of Wojciech Kilar (2CD)
Wybór najwybitniejszych dzieł symfonicznych oraz panorama rozwijanej od pół wieku kariery filmowej. Zabrakło niestety hipnotycznego jazzu z Salta Konwickiego, manierycznego scherza z Ziemi obiecanej Wajdy oraz wstrząsająco lakonicznego tematu z Hipotezy Zanussiego. Znalazło się za to miejsce dla trącącego cepelią Poloneza z Pana Tadeusza. Warto jednak mieć tę kolekcję, chociażby dla kilku wysmakowanych walców (Ziemia obiecana, Trędowata) oraz romantycznej symfoniki znakomicie oddającej klaustrofobiczną atmosferę Draculi Coppoli.


... i upadki Kilara

Koncert Fortepianowy (+ Orawa, Krzesany)
Repetycje prostych motywów w Exodusie budowały atmosferę religijnego uniesienia, zaś w Orawie służyły wdzięcznej zabawie góralskim tematami. W Koncercie fortepianowym tylko nudzą. Utwór znakomicie sprawdza się jako ilustracja do Persona non grata Zanussiego, bądź jako dźwiękowa tapeta. Traktowany jako samodzielne dzieło, trąci banałem.


Symfonia wrześniowa (+Lament)

W najnowszych dziełach Kilara walczą ze sobą dwa żywioły: dawna wysublimowana ascetyczność oraz tani filmowy minimalizm. Gdy po subtelnym, frapującym harmonicznie i brzmieniowo wstępie symfonii poświęconej ofiarom nowojorskiej tragedii, następuje nachalne w swej ilustracyjnej dosadności, ostinatowe Allegro, wrażliwym odbiorcom pozostaje… zatkać uszy.