JACEK SKOLIMOWSKI: W przyszłym roku mija 40. rocznica pierwszej pana współpracy z Milesem Davisem. Jak wielki wpływ ma dziś na pana twórczość tego muzyka?
Chick Corea: Do dziś najważniejsze jest dla mnie to, że mogłem spędzić z nim tak dużo czasu i obserwować to, co robi. On nie znał słowa kompromis, nigdy nie pytał nikogo o zgodę czy może coś zagrać czy nie, tylko robił swoje. Okres końca lat 60., kiedy dołączyłem do jego zespołu, był niezwykle gorący i pełen zmian. Młodzi domagali się swoich praw, walczyli o wolność, a Miles realizował te ideały w swojej muzyce. Kiedy przychodził na próby i przynosił pomysły na utwory, to nigdy nikogo nie pouczał, jak ma je zagrać, tylko dawał pełną swobodę wykonania. W pierwszym momencie to był dla nas ogromny szok, ale koniec końców okazywało się, że tylko taki sposób pracy ma sens. Dlatego kiedy mówimy o jakichkolwiek zmianach w muzyce, otwarciu się na improwizację, łączeniu jazzu z rockiem czy z elektroniką, to Miles był ich motorem napędowym. To właśnie po nim odziedziczyłem podobną postawę i gdyby nie on, nigdy bym nie nagrał tych wszystkich płyt i nie osiągnął takiej pozycji.
Wiele mówi się też o wpływie Davisa na współczesną fuzję jazzu z nowymi popularnymi gatunkami muzyki elektronicznej czy hip-hopem. Pan również się z tym zgadza?
Jasne, przecież Miles podobną muzykę sam grał jeszcze za życia i do takich nowoczesnych poszukiwań zachęcała jego postawa. Teraz również zaczynam dostrzegać, jak ważnym czynnikiem w jego rozwoju muzycznym była próba dotarcia do nieco młodszego odbiorcy. Myślę, że gdyby wciąż jeszcze żył, pewnie też starałby się łączyć jazz z którymś z nowych gatunków elektronicznych. Przecież tylko w ten sposób można wykorzystać cały potencjał tej muzyki, która jako jedyna daje pełną swobodę wyrazu każdemu artyście. Dzięki elastyczności jazzu, mimo upływających lat, ten gatunek ciągle się rozwija. Można śmiało powiedzieć, że dzięki podejściu Milesa, jazz nigdy się nie skończy!
Od kiedy Miles przekonał pana do gry na elektrycznym pianinie, skupił się pan głównie na nurcie fusion. Jednak w pana dorobku nie brakuje też płyt akustycznych. Czyżby instrumenty elektryczne czasem panu nie wystarczały?
Zawsze uważałem, że wszystkie instrumenty to tylko narzędzia do robienia muzyki. Pamiętam, jak w 1969 roku brałem udział w sesji z Milesem i nie miałem wcześniej styczności z elektrycznym pianinem. Ale on mi stanowczo powiedział, żebym siadał i grał. Łatwo nie było, bo dla mnie to była tylko taka zabawka, która nie dawała żadnych specjalnych możliwości. Potem oswoiłem się z instrumentem i na całe lata związałem się z klawiszami Rhodes. W pierwszym składzie Return to Forever okazało się, że świetnie brzmią z fletem i saksofonem sopranowym. Do tego mogłem grać na nich dużo głośniej niż na fortepianie, co sprawiało, że mocniej grała też sekcja rytmiczna, co wtedy bardzo mi imponowało. Potem jeszcze pojawiły się syntezatory i dołączyłem je do składu, żeby uzyskać bardziej orkiestrowe brzmienie zespołu przez użycie różnych barw instrumentu. Jednym słowem staram się iść z duchem czasu i wykorzystywać dostępną technologię i wszelkie możliwości, chociaż fortepian zawsze pozostanie moją pierwszą miłością. Jak pewnie wiesz, ostatnio w duecie z Belą Fleckiem zagrałem właśnie akustycznie, bo to delikatne brzmienie jakoś lepiej komponuje się z jego banjo.
No właśnie, album został nagrany w nietypowym składzie - fortepian i banjo. Mimo to, da się wyczuć w tych utworach - obok charakterystycznego dla pana ducha jazzu i klasyki - również wpływ muzyki latynoskiej. Jak bardzo ukształtowała ona pana wrażliwość?
Muzykę latynoską poznałem bardzo wcześnie, jeszcze w czasach szkoły średniej. Dla mnie to było ogromne odkrycie, bo w latach 40. jazz i muzyka klasyczna, których słuchałem i które grałem, miały podobny ciężar gatunkowy. Jazzmani nie wychodzili już na scenę bawić publiczność i robić show, tak jak dawniej Duke Ellington, ale byli zamknięci w sobie, czasem przećpani i nie zależało im na kontakcie z publicznością. Dlatego kiedy trafiłem na występ muzyków portugalskich, a potem zobaczyłem latynoskie tańce, to zupełnie oszalałem z wrażenia i otworzył się przede mną inny świat. Zafascynowały mnie te rytmy, ci ludzie i cała kultura, którą do dziś uważam za swoją podstawową. Dla mnie to jest też ten prawdziwy duch muzyki, którego szukam, czyli nie ważne są gatunki, które uprawiamy, ani instrumenty, na których gramy, ale to, że chcemy coś zrobić razem i daje nam to dużo frajdy. A ten projekt z Belą Fleckiem wydał mi się też interesujący dla słuchaczy, bo nie poprzestaliśmy na graniu standardów i jammowaniu, ale stworzyliśmy nowy repertuar. To wbrew pozorom był dla nas duży eksperyment, ale i tak czerpiemy dużą radość ze wspólnych występów.
A jak te wszystkie doświadczenie zmieniły pana stosunek do muzyki klasycznej, którą pan studiował i do której wciąż pan powraca? W zeszłym roku został pan na przykład zaproszony do Wiednia na koncert z okazji 250. rocznicy urodzin Mozarta.
A jak myślisz, czemu na ten koncert w Wiedniu zaproszono mnie, czyli amerykańskiego jazzmana, a nie kolejnego europejskiego wirtuoza fortepianu? Idea organizatorów była taka, żeby pokazać prawdziwą muzykę Mozarta, to znaczy pełną energii i pasji, a nie jako obiekt muzealny. Dlatego nie czułem żadnego stresu czy ciężaru tego wydarzenia, poza tym miałem już doświadczenie w wykonywaniu tych koncertów fortepianowych. Przez kilka dni studiowałem nuty, ćwiczyłem utwory i na żywo odegrałem wszystko tak, jak trzeba. Natomiast potem w programie był jeszcze mój koncert fortepianowy i wtedy mogłem już zagrać własne kadencje. Towarzyszyła mi również 30-osobowa orkiestra i to była dopiero radość pracować z tymi wszystkimi muzykami. Od dawna studiowałem utwory Bartoka czy Strawińskiego, dlatego taki koncert był spełnieniem moich marzeń i jak tylko mam możliwość, zawsze podejmuję się tego typu wyzwań.
Rozumiem. A jak to jest, że muzyk tej klasy co pan, jest w stanie zagrać utwory klasyczne, a jednocześnie znaleźć wspólny język z zespołem rockowym? Przecież na ubiegłorocznej ceremonii wręczania nagród Grammy wystąpił pan z Foo Fighters.
Tak, i żebyś wiedział, jaka owocna była ta współpraca. Co prawda taka propozycja ze strony organizatorów na początku była dla mnie nie lada zaskoczeniem. Ale rozumiem, że chcieli oni pokazać integralność i różnorodność współczesnej muzyki. Spotkaliśmy się na próbę kilka wieczorów przed występem, zagraliśmy utwory Foo Fighters, a potem zupełnie spontanicznie zaczęliśmy jammować moje stare kompozycje dla Return to Forever oraz Milesa Davisa! To było dopiero coś! To, co pokazaliśmy podczas nocy Grammy, to było nic w porównaniu z tym, co udało nam się razem zrobić. Ale i tak widziałem, że wielu ludzi było podczas koncertu w dużym szoku. Wbrew pozorom członkowie Foo Fighters to sympatyczni i doświadczeni muzycy, o wiele bardziej niż można byłoby się tego po nich spodziewać.
Pana działalność rzeczywiście pokazuje, że dla jazzmanów granice w muzyce nie istnieją. Podobno od wielu lat ogromny wpływ na pana twórczość ma również literatura i scjentologia?
Jasne, od ponad 30 lat jestem wielbicielem twórczości L. Rona Hubbarda, doskonałego pisarza science fiction, który tworzył głównie w latach 30. i 40. oraz był twórcą idei scjentologii. Najpierw zaczytywałem się w jego książkach, a potem postanowiłem skomponować muzykę do jednej z historii z książki To The Stars. Chodziło dokładnie o scenę, w której bohater Cpt Jocelyn, kapitan statku kosmicznego, gra na fortepianie w barze w mieście przyszłości Nowe Chicago. Ten opis jego muzyki była tak dokładny i wyrazisty, że natychmiast wyobraziłem sobie, jak może ona zabrzmieć. Tak mnie to wciągnęło, że skomponowałem kilka dwuminutowych utworów, które opisywały kolejne perypetie bohaterów. Nie chodziło mi jednak o stworzenie ścieżki dźwiękowej, ale komentarza do tych historii, dlatego nazwałem ten styl poemat tonowy. Rozwinąłem go również o elementy latynoskie ostatnio na albumie The Ultimate Adventure. Czuje, że przy okazji tych wszystkich przedsięwzięć udało mi się powrócić do czasów moich pierwszych kompozycji i zrozumieć wiele mechanizmów mojego rozwoju muzycznego.
Rozumiem, w takim razie, kiedy patrzy pan na ten cały swój dotychczasowy dorobek i to, co dzieje się wokół, jak sobie wyobraża pan przyszłość muzyki jazzowej?
Odpowiedź na to pytanie jest dosyć złożona. Od lat postrzegam wszystko, co się dzieje, przez pryzmat scjentologii. Zdaję sobie na przykład sprawę z tego, że przyszłość sztuki jest uzależniona od sytuacji społecznej i politycznej. Jeśli władze będą dbały o obywateli i kulturę, zamiast inwestować w zbrojenia, to społeczeństwo będzie się rozwijało harmonijnie. Odzwierciedleniem tego dobrego stanu będzie właśnie bogactwo kultury. Bo w wolnym społeczeństwie każdy ma potrzebę obcowania ze sztuką i jej tworzenia. Dlatego jeśli będą odpowiednie warunki edukacji, muzyka będzie bardziej wyszukana i będzie jej więcej. Ja nie zamierzam stać z boku i patrzeć na to, co się stanie. Własnymi działaniami prowokuje dalszy rozwój muzyki i zachęcam wszystkich do podobnych działań.
Dziennikarze nazywają go najbardziej nieobliczalnym i kreatywnym muzykiem jazzowym. W tym roku Chick Corea w duecie z Belą Fleckiem wystąpi podczas festiwalu JVC Jazz Festival. Specjalnie dla DZIENNIKA muzyk opowiada o współpracy z Milesem Davisem, przygodzie z muzyką latynoską, graniu utworów Mozarta, spotkaniu z rockową formacją Foo Fighters oraz o fascynacji scjentologią.
Materiał chroniony prawem autorskim - wszelkie prawa zastrzeżone. Dalsze rozpowszechnianie artykułu za zgodą wydawcy INFOR PL S.A. Kup licencję
Powiązane
Reklama
Reklama
Reklama