Jako artysta, który odniósł wielki sukces, Lloyd bywał zarówno przesadnie komplementowany, jak i agresywnie atakowany. Tymczasem o jego sile stanowi fakt, iż na jazzowej scenie odnajduje złoty środek. Jako saksofonista osiągnął własne, rozpoznawalne brzmienie, co zagwarantowało mu miejsce w ekstraklasie, ale rozwinął je przecież pod wpływem Johna Coltrane’a, pozostał jego kontynuatorem i nigdy nie należał do gigantów, którzy wytyczają nowe ścieżki. Z drugiej strony, zarzuty łatwizny czy monotonii, jakie na niego spadały, brały się z nieufności, jaką budzi jazz słuchany przez masy i nijak się miały do naturalnego daru melodii, jakim obdarzony jest Lloyd. Bo to po prostu jeden z największych lirycznych talentów jazzu.

Reklama

Wielkie zamieszanie wokół Lloyda wybuchło w 1966 roku, gdy młody lider pojawił się ze swym kwartetem na rockowym festiwalu Filimore. Połączenie żywiołowej gry i chwytliwych melodii, przemycane w jazzowym brzmieniu smaczki soul i world music, porwały hippisowską publiczność. To była zapowiedź późniejszych sukcesów elektrycznej, funkowej muzyki Milesa Davisa, z tym że Lloyd grał w akustycznym kwartecie. Tamten koncert od razu wydano na płycie "Forest Flower", która do dziś należy do największych bestellerów jazzu. Amerykanin został jazzową gwiazdą numer jeden, ale na swój sukces rzetelnie zapracował. Urodzony w 1938 roku w Memphis od wczesnej młodości grywał w lokalnych zespołach bluesowych, występując m.in. u boku Howlin’ Wolfa czy B. B. Kinga. Później wyjechał do Los Angeles, by uczyć się muzyki na tamtejszym uniwersytecie i grał jazz w zespołach Chico Hamiltona i Cannonbala Adderleyego. Przyjaźnił się też z rockmanami, z Grateful Dead i Beach Boys, z którymi nawet grywał. Atmosfera hippisowskiej Kalifornii oddziaływała na niego tak silnie, że stał się wyznawcą szkoły Transcendentalnej Medytacji Maharishi Mahesha Yogi (tego samego, który przez pewien czas był guru The Beatles). Albumy saksofonisty z początku lat 70. ciążyć poczęły ku mdłej muzyce new age, ale opamiętał się i porzucił granie, aby zostać nauczycielem medytacji.

Lloyd powrócił na scenę znów za sprawą przełomowego koncertu, tym razem na Montreaux Jazz Festival 1982, i od tego czasu regularnie nagrywa albumy dla ECM. Kapitalnie odnalazł się w wyestetyzowanym klimacie niemieckiej wytwórni i stał się jednym z ulubionych balladzistów lat 90. O ile jednak takie gwiazdy ECM jak Jan Garbarek poprzez wychuchanie swej muzyki skutecznie mordują korzenną ekspresję jazzu, Lloyd raz po raz potrafi zabłysnąć improwizatorskim pazurem. Tak było na jednym z najlepszych jazzowych albumów dekady "Which Way Is Eas", nagranym w duecie z perkusistą Billy Higginsem. Albo na ubiegłorocznej płycie "Sanga", gdzie towarzyszą mu bębniarz Eric Harland i mistrz tabli Zakir Hussain. Nie jest to bynajmniej orientalna stylizacja. Lloyd wykorzystuje perkusyjną dynamikę do improwizacji łączących ducha Coltrane’a i Colemana. Ten właśnie projekt przedstawi podczas występu w ramach Bielskiej Jesieni Jazzowej.

Charles Lloyd

01 grudnia, Kościół św. Makysmiliana Kolbe, Bielsko Biała

Reklama