W jedym z wywiadów udzielonych kilka lat temu na pytanie "Jak wyobraża sobie pani siebie, gdy skończy 60 lat" czarnoskóra piękność odpowiedziała: "Dalej będę nosić makijaż i komponować muzyczne opowieści. I bez względu na to, co się stanie, zawsze będę się dobrze bawić".
Obietnicy dotrzymała. Jones, która w maju dobiła właśnie do 60., nie straciła nic ze swojego drapieżnego androgynicznego magnetyzmu, a jej ulubioną zabawą jest wciąż kreowanie się na boginię zniszczenia i sztuki. Jones umiejętnie podsyca swój wizerunek modliszki z innej galaktyki, co widać dobitnie w monochromatycznym teledysku do najlepszego na nowej płycie utworu "Corporate Cannibal" wyreżyserowanym przez nowojorskiego awangardowego artystę Nicka Hookera, w którym artystka straszy czaszką do złudzenia przypominającą gładkości filmowego Obcego.
A kiedy w tym samym utworze melorecytuje: "Miło mieć cię na talerzu. Twoje mięso jest słodkie. Podtrzymujesz mnie przy życiu. Jesteś moją igraszką", trudno pozbyć się wrażenia odrętwienia, towarzyszącego zapewne antylopie, która za chwilę zostanie pożarta przez tygrysicę. Jones łapie słuchacza za twarz od pierwszych minut albumu, wymuszając całkowite podporządkowanie się jej wizji, niczym zawodowa domina. Można się śmiać z jej ocierającego się o groteskę epatowania estetyką horroru, kiedy w utworze "Devil In My Life" spowiada się (choć w jej przypadku to chyba nienajlepsze określenie) ze swoich relacji z księciem ciemności, ale właśnie w takich momentach dociera do mnie jak homogeniczny i bezbarwny jest dzisiejszy pop. Bo choć leciwą modelkę trudno nazwać genialną wokalistką (na "Hurricane" częściej mówi, niż śpiewa i rzadko zapuszcza się poza zakres jednej oktawy), charyzmą i fantazją mogłaby obdzielić dwa tuziny młodych gwiazdek straszących nijakością w MTV.
"To jest mój głos, to moja broń" – wyjaśnia wokalistka w "This Is" głosem nie znoszącym sprzeciwu. I dobrze wie, co mówi. Tak jak przed laty w centrum uwagi zawsze znajduje się jej grobowy głos, który nic nie stracił ze swoje hipnotycznej mocy. To dlatego właśnie zupełnie nie rażą, czasem zbyt dosłowne, nawiązania do dokonań mistrzów trip hopu z Massive Attack (podkład w "Corporate Cannibal" brzmi jak żywcem wyjęty z albumu "Mezzanine") albo niezupełnie pasujące do całości albumu musicalowe wycieczki ("Sunset Sunrise").
Jak na rodowitą Jamajkę przystało, na "Hurricane" Jones postawiła na rytmiczny fundament zakorzeniony solidnie w dubie i reggae. Nieprzypadkowo na płycie gościnnie pojawiają się Sly And Robbie i Tricky (oprócz nich jest też Brian Eno i legendarny perkusista Feli Kutiego Tony Allen). Kołyszącymu rytmowi towarzyszy charakterystyczny dramatyczno-glamourowy ton piosenek znany w wcześniejszych dokonań Jones i elektroniczne drobiazgi rodem z IDM-owych produkcji, które przydają całości futurystycznego sznytu. Na osobny tekst zasługują teksty piosenek, pełne gier słownych i żonglerki skojarzeniami. Efekt? Kompletny album popowy i kolejny klasyk w dorobku królowej zła.
Grace Jones
"Hurricane"
Isound