Po co więc zmieniać coś, co świetnie się sprawdza od blisko dekady? W końcu druga płyta Dido, przełomowa dla jej kariery "No Angel" z 1999 roku, sprzedała się w grubo ponad 12-milionowym nakładzie (duża w tym zasługa singla "Thank You", którego fragmenty wykorzystał Eminem w swoim megahicie "Stan"), a kolejny "Life For Rent" znalazł niewiele mniej nabywców. To uczyniło z Dido najlepiej sprzedającą się artystką w historii brytyjskiego rynku muzycznego.

Reklama

Podobnie będzie zapewne z "Safe Trip Home" wpisującym się w estetykę poprzednich dokonać ukochanej wokalistki Anglików i jednej z niewielu artystek starego kontynentu, które odniosły sukces również za oceanem. Króluje gitara akustyczna, "filmowe smyki" i minimalistyczne melodie autorstwa samej Dido. Trudno wymagać od niej punkowego repertuaru kapiącego agresją albo żonglerki atonalnymi tematami, jednak równiutki anemiczny wokal niezmieniający się ani o jotę na przestrzeni całego albumu, może u wielu spowodować napad narkolepsji. Aż chciałoby się włożyć rękę do głośnika i uszczypnąć wokalistkę w tyłek, żeby się obudziła. Trudno wskazać jakikolwiek utwór, który wyróżniałby się na tle innych, nie wspominając o chwytliwym refrenie. Kolejne kawałki rozpoznać można jedynie po etnicznych wstawkach pojawiających się tu i ówdzie, tak jak w "Grafton Street", w którym obok syntetycznego bitu pojawiają się "etniczne" fleciki albo w "Us 2 Little Gods" z południowoamerykańskimi perkusjonaliami. Kulminacją tego festiwalu czterodźwiękowych melodii jest dziewięciominutowy "Northern Skies", który powinien skończyć się już po drugiej minucie. W jednym z niedawnych wywiadów dla "Daily Telegraph" artystka wyznała: "Moje piosenki są bardzo osobiste. Kiedy je piszę, zupełnie nie myślę o publiczności i zawsze jestem zszokowana, kiedy muszę się nimi dzielić z ludźmi podczas występów na żywo". Może jednak czas, żeby Dido zaczęła myśleć o słuchaczach...

Takie złośliwe komentarze narzucają się same po pierwszym przesłuchaniu albumu. Z drugiej strony "Safe Trip Home" to idealna muzyka do miziania się w długie jesienne wieczory i, jak sugeruje tytuł, soundtrack do powrotów z pracy. Nienarzucający się głos Dido staje się atutem i działa niczym ciepła kąpiel po ciężkim dniu, a monotonne frazy koją medytacyjnym spokojem. W takich momentach, jeśli tylko zaprzestać szukania "nowego", okazuje się, że to całkiem niezła, niezobowiązująca płyta, z kilkoma dobrymi momentami. Do tych ostatnich na pewno należy "Let’s Do The Things We Normally Do", z beatlesowskimi harmoniami i szczyptą egzotyki pod postacią delikatnego rytmu wybijanego na tabli - zdecydowanie najlepszy numer na płycie.

"Safe Trip Home"
Dido
Sony BMG