Marcin Staniszewski: Rozmawiamy kilka dni przed wyborami prezydenckimi w USA. Kilka lat temu powiedziałeś, że najlepsza muzyka powstaje za rządów Republikanów, bo oni wzbudzają w artystach agresję i stymulują ich do buntu. Rozumiem więc, że będziesz głosował na McCaina?
?uestlove: No nie, człowieku masz mnie w szachu. Rzeczywiście, pod rządami Republikanów sztuka kwitnie, ale z drugiej strony ich wyniszczająca, podszyta egoizmem polityka prawie nas wykończyła, więc chyba wiesz, jaka jest moja odpowiedź? Oczywiście wesprę Obamę, choć paradoksalnie z punktu widzenia moich finansów korzystniejszy byłby wybór McCaina. Teraz będę płacił większe podatki, ale to cena, którą chętnie zapłacę za pokój i stabilizację, jaką Obama wniesie do naszego życia. Nie jestem egoistą i wiem, że to opłaci się nam wszystkim. No bo co z tego, że jestem bogaty, skoro ludzi nie stać na to, żeby kupić bilet na mój koncert? A tak właśnie jest teraz, wielu walczy dziś o przetrwanie.
To dlatego niedawna płyta The Roots "Rising Down" wydaje się jeszcze bardziej agresywna od poprzednich, które i tak nie należały do balladowych?
To soundtrack do tego, co dzieje się dziś w polityce, gospodarce, globalnym ekosystemie i ekonomii, a w każdym z tych obszarów nie jest wesoło. Czuję, że mam pewną misję do wykonania, choć nie chciałbym, żeby zabrzmiało to patetycznie. Otóż czuję, że ktoś musi wykrzyczeć prawdę o tym kraju, że rzeczywistość to nie ferrari i stadko nagich panienek kąpiących się w szampanie. Rzeczywistość to moja rodzinna Filadelfia, w której każdego dnia popełniane jest co najmniej jedno morderstwo albo dochodzi do strzelaniny, a ponad połowa licealistów nie zdaje matury.
Ale może publika wcale nie chce prawdy? W końcu chwalący hedonizm 50 Cent ciągle sprzedaje się świetnie...
Z ludźmi jest jak z płatkami śniadaniowymi. Większość z nich chciałaby jeść z rana płatki posypane cukrem i różnymi chemicznymi świństwami, ale one nie są zdrowe, w przeciwieństwie do tych kukurydzianych - może nie tak pysznych, ale w dłuższej perspektywie lepszych. To, co smakuje ci dziś, zabije cię jutro. Muzyka The Roots jest jak płatki kukurydziane.
To już tradycja, że na każdym nowym albumie przedstawiasz szerszej publiczności jakiegoś artystę, o którym chwilę później robi się głośno. Na kogo stawiasz tym razem? Kto będzie twoją kolejną Jill Scott?
Obserwuję teraz ciekawy nurt w amerykańskim rapie. Podoba mi się kalifornijski duet J*DaVeY - oni reprezentują futurystyczne połączenie hip-hopu i popu. Coś jak Kraftwerk zmieszany z elektro lat 80. i progresywną elektroniką. Sądzę, że to kolejny nurt, o którym już niedługo będzie głośno. Jestem też fanem nowojorskiego Sa-Ra, oni też są na krawędzi sławy, współpracowali już z Kanye Westem i Andre 3000 i robią dziwną, ale wciąż przebojową muzykę. Ale jeśli miałbym stawiać pieniądze na jakiegoś młodego artystę, to nie wahałbym się zaryzykować sporej sumy na Janelle Monae. To artystka pochodząca z Atlanty, która właśnie podpisała kontrakt z wytwórnią Bad Boy. Można ją określić jak kobiecą wersję Andre 3000 - ma genialny głos, odważny image i tworzy najbardziej dziś innowacyjną, zwariowaną muzykę z działki czarnych brzmień.
Ten nurt ma już jakąś nazwę?
Nie sądzę. Dziennikarze jeszcze nie zwęszyli żadnej sensacji, ja nazywam to ruchem "black hipster" - tak po prostu mi się to kojarzy, bo to bardzo kolorowa muzyka, przywodząca na myśl hippisów, ale pewnie jakaś gazeta wymyśli coś niebawem. Nie jestem fanem łatek, ale ich nie można uniknąć.
Z The Roots osiągnąłeś wszystko. Zdobyliście Grammy, jesteście uważani za najlepszy skład hiphopowy występujący na żywo. Zastanawiam się, co dalej? Emerytura? Czy chcesz skończyć jak lunaparkowi Rolling Stonesi?
Dzień, w którym uznam, że nie nagram już nic lepszego, będzie ostatnim dniem mojej kariery, ale na razie to się jeszcze nie zdarzyło. Zawsze pozostaje jakiś niedosyt po wydaniu nowej płyty. Dodatkowo motywuje nas to, że tak naprawdę nie mamy konkurencji, po prostu nie ma kapeli, która grałaby tak żywiołowy i pełen akustycznych brzmień hip-hop. Sami jesteśmy swoją konkurencją i to jest najtrudniejsze, bo cały czas musimy się odnosić do własnej twórczości.
Wasze albumy mimo surowego brzmienia, zawsze były wysokobudżetowe. Każda płyta to nie mniej niż dwa miliony dolarów wydane na studio i najlepszych inżynierów. Czy teraz, w dobie transformacji muzycznego biznesu, też tak łatwo wydajecie pieniądze?
Czasy, kiedy mogłem sobie pozwolić na ściągnięcie flecisty z Rzymu, tylko dlatego że podoba mi się jego brzmienie, które pasowałoby akurat do jednego kawałka, już się skończyły (śmiech). Ale nie mam problemu z ograniczaniem wydatków, bo zaczynałem od zera i przeszedłem każdy etap, również ten undergroundowy. Także mniejsze budżety wytwórni zupełnie mnie nie martwią.
Często wymieniasz w wywiadach zespół Kraftwerk. To chyba dość niespotykana fascynacja wśród czarnych muzyków, dla których wzorem muzyki rozrywkowej jest z reguły James Brown.
Dziś w muzyce to co było czarne, jest białe i na odwrót. To prawda, że czarni częściej odwołują się do artystów z kręgu klasycznego funku czy soulu, ale ja akurat uwielbiam europejską muzykę, bo ona jest drastycznie inna od amerykańskiej. Szczególnie wczesne nagrania Kraftwerku, płyty zespołu Can i stare kompozycje Vangelisa. Nie wspominając o Giorgio Moroderze, jego filmowe kompozycje są niedoścignione. On tworzył prawdziwie progresywną elektronikę, która wyprzedzała swoje czasy o dekady!
A propos Europy, czego możemy spodziewać się na warszawskim koncercie?
Zawsze występujemy w pełnym siedmioosobowym składzie, ostatnio zmienił się jedynie basista. Na pewno zagramy jakieś nowe kawałki, więc jeśli spodobał się wam gdyński koncert na Heinekenie, to koniecznie musicie wpaść do Warszawy.
The Roots
28.11, Arena Ursynów, Warszawa