Ta płyta skazana jest na sukces - oto legenda muzyki na starość zaprasza do pomocy młodszych, kultowych artystów i nagrywa z nimi ulubione amerykańskie piosenki. Ten schemat sprawdził się w przypadku Johnny’ego Casha przy serii "American Recordings", teraz z nieco gorszym skutkiem wprowadza go w życie Marianne Faithfull.
Sama koncepcja na repertaur "Easy Come, Easy Go" polegająca na poszerzeniu kanonu utworów Duke’a Ellingtona, Merle Haggard, Dolly Parton o współczesne piosenki Neko Case, The Decemberists i The Espers budzi uznanie. Imponująco wygląda też lista muzyków - zarówno wokalistów, wśród których pojawią się Anthony Hegarty, Cat Power i Nick Cave, jak i towarzyszących instrumentalistów, na czele z takimi tuzami sceny nowojorskiej jak gitarzysta Marc Ribot, bassita Greg Cohen i perkusista Joey Baron. Przy całym entuzjazmie dla tego przedsięwzięcia, warto też przy ocenie kolejnych utworów zachować jednak odrobinę powściagliwości.
Ognista wersja "Hold On, Hold On", przy całym szacunku dla popisów muzyków, zupełnie wypacza sens oryginału. Nie mówiąc już o zepchnięciu na drugi plan świetnej Cat Power, która lepiej czuje się w bardziej rockowym repertuarze. Podobnie mieszane uczucia budzi wręcz banalne wykonanie folkowo-rockowego "The Crane Wife" grupy The Decemberists, które ratuje jedynie kontrastujący z Faithfull głęboki głos Nicka Cave’a, czy rociągnięte do ośmiu minut pompatyczne "Ooh Baby Baby" Robinsona & The Miracles Songfacts, które tym razem swoją barwą próbuje wzbogacić Antony Hegarty. Charyzmatyczna artystka nie sprawdza się nawet w evergreenie Duke’a Ellingtona "Solitude", kiedy przychodzi jej się równać z Niną Simone.
Winę za tego typu nieporozumienia pozostaje zrzucić przede wszystkim na barki producenta Hala Willmera, który nie jest jednak geniuszem na miarę Ricka Rubina. Może jego trzy pomysły sprawdziły się przy autorskich utworach na ostatnim albumie "Before The Poison", ale zachrypnięty, zmęczony głos Faithfull jest jaki jest i dobieranie tak różnorodnego repertuaru niestety obnaża jego duże słabości - na przykład kiedy ma śpiewać "Dear God Please Help Me" w tak specyficzny sposób jak Morrissey czy odnaleźć się w zwyczajnie kiepskim pod względem kompozycyjnym utworze "Salvation" zespołu Black Rebel Motorcycle Club. Poza tym towarzyszący jej zespół złożony naprawdę z wielkich osobowości wyraźnie ma potrzebę pogrania ze sobą, a zdaje się, że Faithfull czasem przeszkadza im swoją obecnością. Koniec końców korzystnie wypadają jedynie stare, jazzowe standardy jak "Black Coffee" Sarah Vaughan, piosenka country Dolly Parton "Down from Dover" czy kameralne "In Germany Before the War" Randy’ego Newmana, w których melodia jest klarowna, a forma uproszczona do możliwości każdego doświadczonego wokalisty.
Oczywiście ten album nie skreśla zupełnie Marianne Faithfull i jej kolejnej próby odświeżenia swojej publiczności, którą prowadzi od czasu niezłego "Kissin’ Time". Z pewnością znajdzie się wielu entuzjastów, którzy docenią ten skrojony dokładnie na miarę oczekiwań muzyczny produkt - to międzypokoleniowe spotkanie i utwory, których wcześniej nie znali. Niestety jednocześnie z tego przedsięwziecia płynie jedna ważna lekcja - nie wystarczy mieć dobry pomysł, trzeba też umieć go uczciwie zrealizować.
Marianne Faithfull "Easy Come, Easy Go" (2008)
Wyd. Naive