Przyjeżdżasz do Polski na festiwal muzyki klubowej – bardziej odpowiada ci towarzystwo młodych didżejów niż jazzowych weteranów?

Reklama

Roy Ayers: To znaczy pytasz mnie, czy sam czuję się weteranem? (śmiech) Myślę, że jak zobaczysz mnie w akcji, to nie będziesz miał żadnych wątpliwości, że ten festiwal to jest dla mnie najwłaściwsze miejsce. Wciąż czuję się młodo – cały czas nagrywam płyty, współpracuję z młodszymi muzykami i nie wybieram się na emeryturę. Mój wiek może jedynie gwarantować większe doświadczenie, a nie świadczyć o zmęczeniu muzyką.

Rozumiem, ale chodziło mi bardziej o to, że masz biografię rasowego jazzmana, ale to artyści hip-hopowi i elektroniczni zapewnili kilka lat temu renesans twojej twórczości!

Ale to naturalna kolej rzeczy – starsza publiczność jazzowa mnie już dobrze zna, teraz przyszło kolejne pokolenie, które zaczęło odkrywać moją muzykę i wymyślać na nią przedziwne nazwy. Pamiętam, jak popularny brytyjski didżej i prezenter radiowy Gilles Peterson powiedział mi, że jestem „królem acid-jazzu”. Najpierw się obraziłem – myślałem, że chodzi mu o to, że biorę narkotyki i gram jazz. Potem dopiero wytłumaczył mi, że chodzi raczej o muzykę, która wżera się w mózg jak kwas. (śmiech) W każdym razie dzięki niemu i jeszcze kilku innym osobom moja muzyka znów trafiła do obiegu.

Reklama

p

Dzierżysz jeden z niekwestionowanych rekordów wydawniczych – masz ponad 90 albumów na koncie. Które z nich uznajesz za kluczowe w swojej karierze?

To trudne pytanie, bo właściwie każda płyta była dla mnie równie ważna – tzn. ma swoje miejsce i czas w mojej historii. Patrząc z perspektywy czasu, na pewno wczesne albumy z zespołem Ubiquity otworzyły mi drogę do bardziej eklektycznych brzmień. To również z nim nagrałem np. największy przebój „Everybody Loves The Sunshine”. Warto też sięgnąć po głośną ścieżkę dźwiękową do filmu „Coffy”, której podobno wielbicielem jest sam Tarantiono. Ale obok tych wszystkich wydawnictw dla wytwórni Polydor, w latach 70. cały czas pracowałem jak szalony, spędzałem całe dnie w studiu i nagrywałem po trzy albumy rocznie. Wiele z tych rzeczy niestety trafiło na półkę i dopiero ostatnio ukazały się na specjalnej dwuczęściowej kompilacji „Virgin Ubiquity”.

Reklama



Wspomniany przez ciebie zespół Ubiquity był częścią pierwszej fali nurtu fusion, której przewodził oczywiście Miles Davis. Jak duży wpływ na ciebie miała jego twórczość?

Miles zawsze był moim mistrzem. Imponowało mi jego bardzo otwarte i nowatorskie podejście do grania oraz umiejętność dobierania sobie muzyków. Nie da się ukryć, że moim największym marzeniem było zagrać pewnego dnia u jego boku – ale widocznie nie był to wtedy jeszcze właściwy moment dla mnie. Za to znałem wiele jego kompozycji i wykonywałem je z własnym zespołem. Miałem też przyjemność przez kilka lat grać z Herbie Hancockiem i to też była dla mnie niezła szkoła.

Kogo byś jeszcze wymienił wśród swoich inspiracji? Podobno ogromnym przeżyciem była dla ciebie trasa po Afryce pod koniec lat 70. razem z Felą Kuti?

Tak, to był człowiek, który imponował mi nie tylko jako muzyk, ale również jako działacz społeczny, polityk i zwykły człowiek. Stworzył swego rodzaju własne państwo, postępował w nim według własnych zasad i miał 27 żon. Miał nawet kandydować na prezydenta. Przez siedem tygodni zjechaliśmy razem całą Nigerię w dziwnych autobusach, graliśmy dla zwykłych ludzi, a potem spotykaliśmy się z politykami w małych miasteczkach. Fela był cudowny, kochał Afrykę i to dla niej oraz jej mieszkańców grał swoją muzykę. Spotkanie z nim było mocnym przeżyciem, które w dużym stopniu ukierunkowało moje dalsze artystyczne poszukiwania oraz zmusiło do konsekwencji w działaniu.

Skąd w ogóle wziął się u ciebie pomysł grania na wibrafonie, a nie na przykład na saksofonie czy fortepianie?

W sumie to nie ja dokonałem tego wyboru, ale sam los. Byłem jeszcze dzieciakiem, miałem może z pięć lat, kiedy rodzice zabrali mnie na koncert big-bandu Lionela Hamptona. Podobno po koncercie ten wybitny muzyk zobaczył, jak tańczyłem pod sceną, podszedł do mnie i przekazał mi swoje młoteczki. Moi rodzice uznali to za znak, że zostałem namaszczony na jego następce. Dwa lata później kupili mi wibrafon i tak dalej potoczyła się moja kariera. Natomiast w takim świadomym rozwoju muzycznym podciągnął mnie genialny flecista Herbie Mann. Jeszcze w połowie lat 60. dołączyłem w zastępstwie do jego zespołu i zostałem z nim przez kolejne cztery lata, zdobywając doświadczenie na scenie i uznanie jazzfanów.

A kiedy pojawiło się znudzenie jazzem i zwróciłeś się w stronę łączenia tego gatunku przede wszystkim z soulem i funkiem?

Wiesz, to nie było znudzenie, ale pewien naturalny proces. Jazz jest dla mnie pewną formułą muzyczną, punktem wyjścia do współpracy z innymi muzykami oraz poszukiwania własnego stylu. Dlatego wychodząc z tradycji bebopu, zacząłem w pewnym momencie czerpać coraz większe inspiracje również z innych gatunków. Akurat soul pełni szczególną rolę wśród czarnoskórych muzyków – to pewna tradycja i wrażliwość, które dziedziczymy od ponad dwustu lat. Słychać ją w bluesie, r’n’b i właśnie w jazzie – na tym polega również piękno naszej muzyki i jej siła.



W ostatnich latach dużo współpracowałeś z czołowymi postaciami muzyki czarnej, jak Erykah Badu czy Guru (Jazzmatazz). Jak oceniasz ich wkład w obecny rozwoju tego gatunku?

To świetni artyści, bardzo świadomi swoich korzeni muzycznych. Ten cały ruch nowego soulu, który reprezentują też wokalistki Jill Scott i Alicia Keys, oraz hip-hopu, jaki gra zespół The Roots, dobrze rokuje amerykańskiej muzyce. Ich przedstawiciele mają świetny warsztat, potrafią naprawdę dobrze śpiewać i grać na instrumentach. Do tego są bardzo inteligentni, mają własną duchowości i zaangażowany przekaz. Wiem, że może jestem trochę staroświecki i brakuje mi tych wszystkich postaci soulu i funku, które królowały na listach w moich czasach – ale ci artyści pełnią podobną rolę dla współczesnych słuchaczy.

Nie masz im za złe, kiedy wykorzystują sample z twoich piosenek? Podobno pod względem popularności to w tej kategorii konkurujesz już tylko z legendarnym Jamesem Brownem!

Co ty, zdarzało się to już wielokrotnie i jest to dla mnie wielki zaszczyt. Kiedy członkowie A Tribe Called Quest mówią mi, że moja muzyka jest idealna do rapowania, to czuję się bardzo dumny. Albo jak Mary J. Blige na nowo przypomina po latach „Everybody Loves The Sunshine” i sprzedaje dzięki temu miliony płyt, to znaczy, że moja muzyka przetrwała próbę czasu. A przy okazji mogę czerpać z niej niezłe profity. (śmiech)

Rozmawiał Jacek Skolimowski



PROGRAM FESTIWALU BOOGIE BRAIN:

17 lipca (piątek), Teatr Letni, godz. 20.00; wystąpią: Sabbia (Ros) & J. Mazurkiewicz Live, Eastwest Rockers, Robert Owens, Inner City Dwellers, Jazzanova, Scratch Perverts

18 lipca (sobota)

  • Park Kasprowicza, godz. 14.00; Miejski Piknik Muzyczny - lokalni didżeje
  • Teatr Letni, godz. 20.00; wystąpią: Robert Busha Feat. Eva Navrot, Tymański Yass Ensemble, Prosumer & Murat feat. Elif Bicef, Roy Ayers, DJ Storm & MC Rage, Coki & SGT Pokes