Wasz tegoroczny album „Merriweather Post Pavillion” od razu okrzyknięto w prasie jednym z najważniejszych dzieł 2009 rok. Spodziewaliście się takiego entuzjastycznego odbioru, przygotowaliście go może jakoś pod kątem szerszej publiczności?

Reklama

Panda Bear: Wiedzieliśmy, że płyta jest dobra, w końcu ciężko na nią pracowaliśmy – ale odzew fanów i krytyków przeszedł nasze najśmielsze oczekiwania. Rzeczywiście w porównaniu z wcześniejszymi produkcjami, po raz pierwszy dzięki pomocy producenta Bena Allen, mogliśmy przyłożyć się do bardziej przejrzystego brzmienia oraz poprawić w studiu pewne elementy w naszej muzyce. Ukryliśmy trochę skomplikowane struktury kompozycji, wygładziliśmy niektóre dziwne i ostrzejsze dźwięki i postawiliśmy nacisk na wyrazisty rytm. Przyłożyliśmy się też do różnorodnych aranżacji głosów oraz bardziej zrozumiałych tekstów. Ale trudno to nazwać ruchem pod publikę, po prostu ewoluowaliśmy w tę stronę.

p

Czy fenomen tej płyty nie bierze się również z tego, że udało wam się w pewien sposób uchwycić ducha czasów? Myślę tutaj o nawiązaniach do niemieckiego techno czy afrykańskich rytmów?

Nasza sztuka rzeczywiście jest w dużym stopniu przemyślana, ale może nie aż taka wykalkulowana. Naszym założeniem było stworzenie muzyki transowej, bardziej pozytywnej i otwartej na słuchacza niż dotychczas. Oczywiście używamy do tego różnych środków wynikających z naszych szerokich zainteresowań muzycznych, zmienimy ich kontekst, żeby nic nie było takie oczywiste. Chcemy, żeby te dźwięki jak najlepiej nas reprezentowały, a nie były kopią czegoś, co już wszyscy znają. A np. elementy rytmiczne, o których wspomniałeś, interesowały nas od dawna, ale nie pasowały do żadnej innej płyty. Teraz mieliśmy większy komfort pracy niż przy „Strawberry Jam”, nie było tarć między nami i więcej czasu poświeciliśmy też na próbowanie tego materiału na żywo.

Reklama

A zgodzisz się z tym, że u źródeł waszych artystycznych poszukiwań znajduję się chyba przede wszystkim folk?

Tak, jeśli ktoś chciałby w ogóle próbować opisać muzykę Animal Collective, to powinien spojrzeć właśnie przez ten pryzmat. Myślę tutaj przede wszystkim o formie pewnego rytuału na scenie, tańca oraz śpiewu, który obecnie odgrywa bardzo istotną rolę. Chodzi mi o pewną melodyjność, harmonię głosów – gdyby szukać jakichś odwołań, to na pewno byłaby to tradycja amerykańska oraz europejska. Natomiast w kwestii rytmu jesteśmy pod wrażeniem Afryki oraz Ameryki Południowej. Folk to muzyka prosta, bardzo naturalna i nieokiełznana, która daje również poczucie pewnej wspólnoty muzyków. Do takiej ekspresji jest nam najbliżej.

Reklama

Czujecie się częścią szerszego zjawiska podobnych nowojorskich zespołów eksperymentalnych jak Gang Gang Dance czy Black Dice?

Oj, to były jeszcze stare czasy – mieliśmy wtedy zupełnie inne podejście do muzyki, inny styl życia oraz znacznie więcej paliliśmy. Ale rzeczywiście był taki moment na początku dekady, kiedy te zespoły wszystkie miały próby w jednym miejscu oraz grywały wspólnie koncerty i jeździły w trasy. Nie było to jednak takie spójne i prężne środowisko jak w Seattle, żeby można było mówić o charakterystycznym stylu czy szerszym zjawisku kulturowym. Na pewno wszyscy byliśmy zafascynowani muzyką psychodeliczną, interesowały nas bardziej abstrakcyjne kompozycje i brzmienia, a na scenie używaliśmy podobnych efektów i samplerów. Choć mieliśmy pewne wspólne fascynacje, to każdy z nas starał się jednak robić coś oryginalnego.



W waszej twórczości charakterystyczne było chyba również to, że zrezygnowaliście z podstawowej formuły grania oraz instrumentarium rockowego zespołu?

Tak, jakoś zawsze wydawała mi się ona nudna i mało atrakcyjna. To znaczy każdy z nas wie, co to jest Black Sabbath, ale nie widzimy żadnego sensu w tym, żeby teraz uczyć się ich riffów i udowadniać, że jesteśmy świetnymi muzykami. Otóż, wcale nimi nie jesteśmy. Sami ustalamy nasze zasady, tworzymy wspólny język do komunikowania się, wybieramy sobie sprzęt, sposób grania i gromadzimy materiały dźwiękowe na samplerach. Dla mnie szczególnie istotny jest nacisk na rytm – krew mnie zalewa, kiedy słyszę w radiu ciągle perkusistów sztywno nabijających te same podziały, bez żadnego polotu. W tej dziedzinie są akurat ogromne możliwości i trzeba je koniecznie wypróbować.

Wasze eksperymenty w miarę upływu czasu nieoczekiwanie zyskały rzesze fanów na całym świecie – pamiętasz, kiedy nastąpił ten okres przełomu w karierze?

Wydaje mi się, że było to mniej więcej w okresie bardziej akustycznych i melodyjnych albumów: „Sung Tongs” oraz „Feels”. Wtedy na fali zainteresowania nową sceną folkową z Nowego Jorku zaczęto również pisać o nas w internecie i zamieszczać nagrania. Wieść o Animal Collective rozeszła się po całym świecie trochę taką pocztą pantoflową, bez żadnej akcji promocyjnej. Potem zajęła się nami jeszcze wytwórnia Domino i nasza pozycja na rynku zupełnie się zmieniła. Ale to nie był zwykły przypadek – naprawdę długo czekaliśmy na moment, żeby coś się wreszcie ruszyło. Zaczęły pojawiać się propozycje koncertów w Europie, pierwsze dobre recenzje w magazynach i przestaliśmy być tylko kolejnym lokalnym zespołem z Nowego Jorku.

Dla ciebie osobiście wielkim sukcesem był też dwa lata temu solowy album „Person Pitch” wyróżniony w wielu podsumowaniach. Jak traktujesz tę działalność wobec obowiązków w Animal Collective?

To dla mnie rodzaj odpoczynku od zespołu i sposób na zagospodarowanie wolnego czasu. Jak wiesz, od kilku lat każdy z nas mieszka gdzie indziej – część roku spędzamy razem, a część u siebie w domu. Kiedy jestem razem z żoną u nas w Lizbonie, to właśnie staram się próbować w domowym studiu różnych rzeczy, które mnie samego interesują. Głównie eksperymentuję z samplami oraz staram się komponować. Obecnie jestem na etapie pracy nad kolejnym solowym krążkiem, który powinien być trochę bardziej instrumentalny, ale klimat utworów pozostanie ten sam. Nie chcę na razie zdradzać wszystkiego, bo prace są ciągle w toku, ale proponuję poczekać na ostateczny efekt do końca roku.

Na zakończenie powiedz jeszcze, co szykujecie tym razem na występ w Polsce – tradycyjnie będziecie testowali zupełnie premierowy materiał czy raczej utwory z ostatnich albumów?

Postaramy się wymieszać stare utwory z nowymi. Im dłużej się koncertuje, tym bardziej pewne rzeczy się nudzą, a czasu na tworzenie nowych niestety brakuje. Dlatego ostatnio sięgamy po nasze najwcześniejsze kompozycje w innych aranżacjach. Dzięki temu można uniknąć wpadania w rutynę – a ta, jak wiadomo, bywa niebezpieczna. Szczególnie przy takiej żywiołowej muzyce jak nasza nie można sobie na nią pozwolić. Wydaje mi się też, że ostatnio ludzie coraz lepiej znają nasze utwory, co bardzo sprzyja sytuacji koncertowej. Do tego mamy też inne oświetlenie niż ostatnio, co pozwoli na stworzenie jeszcze lepszej atmosfery występu i interakcji z publiką.

Rozmawiał Jacek Skolimowski



OSTATNIEGO DNIA FESTIWALU W JAROCINIE WYSTĄPIĄ:

19 lipca, niedziela

  • 16:00-16:20 laureat konkursu
  • 16:40-17:00 laureat konkursu
  • 17:20-18:00 Plagiat 199
  • 18:20-19:20 Maria Peszek
  • 19:40-20:40 The (International) Noise Conspiracy
  • 21:40-22:15 30-lecie Tiltu
  • 22:35-23:45 Kazik Na Żywo
  • 00:45-02:15 Animal Collective