Dylan pojechał do Long Branch, by wziąć udział w koncercie u boku Williego Nelsona i Johna Mellencampa. Przed występem postanowił jednak zrobić sobie mały spacerek po tamtejszej dzielnicy latynoskiej. Jej mieszkańcy uznali jednak, że idący ulicą, "zaniedbany i dziwnie się zachowujący stary mężczyzna" – jak to określili – "tutaj nie pasuje" i zawiadomili policję. Na wezwanie przyjechała 22-letnia policjantka, która artysty nie rozpoznała. Nawet, gdy sprawdziła jego dokumenty. Nie uwierzyła również, w wyjaśnia legendarnego wokalisty.
Strażniczka prawa umieściła muzyka w swoim radiowozie i skontaktowała się z kolegami. Pytaniem: "Czy ktoś słyszał o niejakim Bobie Dylanie?" wzbudziała na posterunku sporą radość. – Gdyby chodziło o mnie, nie poprosiłbym o dowód tożsamości, lecz autograf – powiedział gazecie "Daily Mail" Craig Spencer, starszy oficer z Long Branch w stanie New Jersey. – Biedna dziewczyna, nieźle się od nas nasłuchała. Zaoferowałem jej do posłuchania kilka albumów Dylana, ale ona nawet nie wiedziała co to jest vinyl.
To nie pierwszy raz, gdy Bob Dylan wypuścił się "samotnie na miasto". Po koncercie w Belfaście w 1991 roku pokłócił się z kierowcą limuzyny i poszedł na przystanek autobusowy, by skorzystać z komunikacji miejskiej. Spotkała go tam jedna z telewizyjnych ekip. Zaś w czasie amerykańskiego tournee bez zapowiedzi zjawił się w domu Marka Twaina. Gdy zaszokowany kurator tego przybytku zapytał, czy naprawdę jest Dylanem, odpowiedział, że owszem.