Właśnie ukazała się twoja solowa płyta, a za chwilę rusza kolejna edycja Off Festivalu. Czym bardziej się stresujesz?
Artur Rojek: Poziom emocji towarzyszący tym wydarzeniom jest podobny, choć są one zupełnie inne. Płyta to prywatna wypowiedź muzyczna, to jak napisanie książki. Praca przy festiwalu to przedsięwzięcie logistyczne – programowanie jest jego najprzyjemniejszą częścią, potem trzeba dopracować szczegóły organizacyjne i to już jest masakra. Artystów na sierpień mamy zabukowanych i od maja rozpocznie się intensywna praca. Na razie mam czas, żeby skupić się na promocji albumu i graniu koncertów.


Reklama

Z twoim doświadczeniem premiera kolejnej płyty i granie koncertów to chyba powinna być już rutyna?
Nie, wciąż to wszystko przeżywam. Mam nowy materiał i zespół, więc ciągle myślę, jaką ułożyć kolejność utworów, jak przygotować występ, czy w ogóle przyjdą do klubu ludzie. Co prawda to kolejna moja płyta, ale tym razem podpisana jest moim nazwiskiem. Jak coś schrzanię, to wszystko będzie na mnie. Na szczęście przerobiłem to przy Off Festivalu, więc aż tak nie boję się odpowiedzialności.

O twoim solowym debiucie mówiło już w zeszłym roku. Czy opóźnienie wynikło z obowiązków festiwalowych i rodzinnych, czy z braku pomysłów?
Jak na ilość rzeczy, która działa się przy okazji tworzenia tej płyty, dwa lata to nie był długi okres. Poza tym takich rzeczy nie robi się w ekspresowym tempie. Zwłaszcza jeśli byłem wcześniej związany z zespołem przez 20 lat, a nagle zostałem sam i musiałem wszystko zorganizować od nowa – napisać teksty, wymyślić muzykę, znaleźć producenta i zbudować nowy skład.


Co było najtrudniejszą rzeczą w pracy samemu?
W Myslovitz naturalnie wytworzył się taki system pracy, że nie było stresu przy nagrywaniu płyt. Robiliśmy to po raz kolejny, więc spotykaliśmy się razem i braliśmy wszyscy w tym udział. Nawet jeśli się ze sobą nie dogadywaliśmy, ten spokój był zaburzony i wzrastała niepewność, to i tak to się jakoś toczyło. Przy solowej płycie wszystko spoczywało na mnie, ale przez to miałem też większą mobilizację. Moje życie potoczyło się właśnie w ten sposób, żebym mógł wziąć na siebie całą moją działalność artystyczną i robić tak, jak sobie wyobrażam.


Wcześniej w czasach Myslovitz nie myślałeś o solowej płycie?
Pierwszą próbą zrobienia czegoś innego było Lenny Valentino. Tam dołączyli Mietall Waluś i członkowie Ścianki, więc zrobiło się większe towarzystwo. Aczkolwiek koncepcja zespołu, kierunek muzyczny wyszły ode mnie i większość tekstów też była mojego autorstwa. Od tamtego czasu pisałem pojedyncze piosenki dla innych artystów, komponowałem do teatru czy do reklam, ale nie byłem gotowy, żeby zrobić coś samemu od początku do końca. Jednak miałem cały czas poczucie, że nie chcę być identyfikowany tylko z jednym zespołem, i parłem w różne strony. Skończyło się to tym, że jestem tu, gdzie teraz. Czasami nagrywa się solową płytę i wraca do zespołu. A ja postanowiłem odejść z Myslovitz i poświęcić się solowej twórczości.

Do pomocy wziąłeś producenta Bartka Dziedzica, odpowiedzialnego za sukces Brodki. Czemu jego, a nie Marcina Macuka albo Andrzeja Smolika?
Zawsze myślałem, że płytę solową zrobię z Andrzejem, znamy się od lat i przyjaźnimy. Udało nam się zrobić wiele fajnych rzeczy i na pewno na tym nie skończymy. Kiedy nadszedł ten moment, uznałem, że powinienem pójść dalej, poza to wszystko, co dotychczas robiłem. Na początku miałem szukać producenta za granicą, ale doszedłem do wniosku, że z praktycznego punktu widzenia byłoby to trudne do przeprowadzenia. Na świecie jest ze dwadzieścia osób, z którymi chciałbym pracować, a w Polsce był tylko Bartek, który przekonał mnie produkcją "Grandy".

Jaki był pomysł Bartka na twoją płytę?
Bartek od początku miał pomysł, żebym był na tej płycie inny niż wcześniej, czyli nie skromny i wycofany, ale bardziej taki "hej, do przodu" i z odrobiną szpanu. Niestety z natury jestem zupełnie inny i wyszło to na koniec przy pisaniu tekstów. Nagle wymyślone przez nas rześkie melodie nabrały ciężaru. Na przykład "Beksa" na początku bez wokalu to była taka piosenka, jakbyś dostał modną melodią prosto w twarz. Kiedy napisałem do niej tekst, to zrobił się z tego protest song. W związku z tym wizja Bartka zmieniała się w miarę upływu czasu, kiedy stało się jasne, że nie będę robił z siebie pozytywnego cwaniaka i udawał kogoś, kim nie jestem.


Reklama

Czyli praca nie była łatwa?
Zarówno dla mnie, jak i dla niego to było jak wpychanie pod górę ciężkiego kamienia. Nie było tak, że nagle spotkało się dwóch kolesi i od razu między nimi zaiskrzyło. Paradoksalnie problemem było to, że mamy podobne charaktery, czyli wszystkim strasznie się przejmujemy. Bardzo zależało nam na płycie, każdy miał jakieś ambicje i oczekiwania z nią związane, więc nie chcieliśmy tego zepsuć. Wielokrotnie mieliśmy takie wrażenie, że teraz spotykamy się i musi nam wyjść coś konkretnego, a tym czasem nic się nie udawało. Wtedy robiliśmy przerwę, potem wracaliśmy do studia i tak aż do skutku. Były też odwrotne sytuacje, byliśmy zadowoleni z nagrania, ale potem wracaliśmy do niego i stwierdzaliśmy, że to jednak nie to.


Jak w praktyce przebiegały komponowanie utworów i potem nagrania?
Musiałem wyznaczyć sobie okresy, kiedy mogłem poświęcić się płycie i przyjeżdżać do Warszawy do Bartka. Kiedy pracowaliśmy nad muzyką, umawialiśmy się na sesje trzy-, czterodniowe, potem robiliśmy tydzień przerwy i znów się spotkaliśmy. Wsiadałem w poranny pociąg z Katowic o 6 rano, o 9 byłem w Warszawie, a o 10 byliśmy w studiu. Bartek jest osobą nocną, więc rozkręcał się powoli i lubił siedzieć wieczorami. Z kolei mi lepiej pracuje się z rana, więc te sesje różnie trwały. Kiedy muzyka była gotowa, zabrałem się do tekstów u siebie w Katowicach. Starałem się pisać w uporządkowany sposób, przychodziłem rano do biura, otwierałem komputer i zaczynałem myśleć. Jeśli miałem czas do godziny 15 i nie udało mi się niczego napisać, to do końca dnia nie miałem już możliwości dokończyć pracy. Codziennie starałem się wygospodarować osiem godzin na wykreowanie czegoś.


Teksty, śpiew i muzyka dosyć różnią się od tego, co robiłeś wcześniej. Miałeś w końcu możliwość zrobienia rzeczy, na które w Myslovitz nie było zgody?
Jestem osobą, która przy tworzeniu potrzebuje interakcji. Jeśli nie mam informacji zwrotnej od innych osób, to nie mam siły przepychać pomysłów i przekonywać do nich. Praca z Bartkiem była inna, on jest prawdziwym producentem, czyli wnosił własne pomysły i pokazywał różne rozwiązania, a ja starałem się to przefiltrować przez siebie. Był dla mnie taką osobą jak Maciek Cieślak w Lenny Valentino. Inna ekspresja wokalu i estetyka muzyczna to wynik wymiany energii między nami. Na płycie są utwory "Lato '76", "Kot i pelikan" i "Pomysł 2", które powstały tradycyjnie, czyli komponowałem melodie na gitarze. Natomiast większość powstała w studiu poprzez improwizację. W "Beksie" czy w "Krótkich momentach skupienia" usłyszałem gotową muzykę i musiałem do niej spontanicznie wymyślić linię melodyczną wokalu. Krzyczałem, podnosiłem wokal, zniżałem głos, robiłem różne rzeczy, a potem wycięliśmy z tego najciekawsze momenty. Stąd te melodie są inne i zaskakujące nawet dla mnie.

W kwestiach muzycznych łatwo było wam znaleźć porozumienie?
Estetyka muzyczna to wynik zderzenia dwóch różnych światów. Bartek puszczał mi m.in. nagrania Underworld, produkcje Ricka Rubna czy utwory Feist, które były czyste i wypasione, a ja pokazywałem mu moje wynalazki, m.in. płytę Micachu z Matthew Herbertem, produkcje Clipping czy Doldrums. To są rzeczy młode, świeże, nieschematyczne, nieograniczone niczym, czasami nawet źle zrobione, ale wnoszące coś nowego. Ta śmieciowa estetyka, którą wrzucałem Bartkowi do głowy, miała wpływ na ostateczny kształt utworów. Kiedy ustalaliśmy, jakie elementy powinny zbudować muzyczny świat tej płyty, to zależało nam m.in. na lekko zniekształconych rytmach, dużej ilości chórów i dziecięcych głosach.

Twoja ogromna wiedza na temat aktualnych zjawisk muzycznych inspirowała was do tworzenia czy tylko komplikowała pracę?
Ani nie utrudniała pracy, ani nie miała bezpośredniego wpływu na kształt piosenek. Organizując festiwal, słucham dużej ilości muzyki, ale nie zawsze porusza ona moje emocje. Często szukam zjawisk, które po prostu robią wrażenie i chciałbym zobaczyć je na żywo. Nie będę słuchał na co dzień Liturgy czy Deafheaven i nie będę robił sam takiej muzyki. Dla przyjemności mogę posłuchać Marissy Nadler, Arvo Parta albo ostatniej płyty War On Drugs. Natomiast przy nagrywaniu płyty taka wiedza na temat muzyki pozwala wyjaśnić pewne rzeczy. Kiedy Bartek pokazywał mi jakiś pomysł, to ja szukałem na YouTube albo Spotify czegoś innego, co mogłoby być kolejnym ważnym elementem i lekko skrzywić jego myślenie.

Przed nagraniem albo podczas pracy zastanawiałeś się, dla kogo robisz tę płytę? Czy zależy ci na komercyjnym sukcesie, czy chcesz przejść do alternatywy?
Moje założenie było tylko takie, że płyta musi na mnie osobiście robić wrażenie. Na etapie powstawania piosenek zawsze wydaje mi się, że spodobają się może dziesięciu moim znajomym. Moje postrzeganie zmienia się, kiedy płyta się ukazuje i nagle okazuje się, że trafia do wielu ludzi. Tak było wcześniej z "Miłością w czasach popkultury", potem z "Uwaga! Jedzie tramwaj", kiedy pierwsze pochwały od znajomych traktowałem raczej jako wyraz kurtyzacji. Najlepiej, gdyby ta płyta pogodziła komercyjność z alternatywnością. Oczywiście wcale nie musi tak być, dlatego niepokój wciąż mi towarzyszy.