Tymon Tymański, buntowniczy wokalista, jeden z najbardziej znanych polskich niezależnych twórców muzycznych, a także m.in. juror w programie "Must Be The Music", pojawił się w poniedziałek podczas demonstracji na Krakowskim Przedmieściu. Skorzystał z zaproszenia organizatorów. Jak opisuje we wpisie na Facebooku z wczoraj (wtorek, 25 lipca).
"W niedzielę skontaktowało się ze mną dwóch organizatorów pokojowej demonstracji pod pałacem prezydenckim w Wawie, iż na gwałt potrzebują kilku wykonawców, którzy umilą ten wakacyjny wieczór swojską muzyką."
Artysta przyjechał na własny koszt, ale występu nie wspomina miło:
"Moje piosenki rzadko kiedy obrażają wprost, są gruntownie przemyślane i zainspirowane empatią, niejednokroć opierając się o cytaty. Organizatorzy bali się uciszyć Maćka (i bardzo słusznie, bo śpiewał znakomicie i gadał do rzeczy), ale wyłączyli mój mikrofon podczas wykonywania przeze mnie frywolno-traumatycznej piosenki pt. "Czerwone majtki (z napisem Roma)", który to utwór znajduje się na ścieżce dzwiękowej do filmu o wdzięcznym tytule "Polskie gówno". Piosenka zawiera cytat z niesławnej anegdoty z biskupem Paetzem w roli głównej, deczko trawestując: "czerwone majtki z napisem Roma - czytaj od tyłu, czytaj na wspak, Amor!". Swoją drogą, w rzeczonym filmie jest scena, w której podczas wykonywania rzeczonej piosenki przez mój filmowy zespół w szkole marketingu Ojca Rydzyka też ktoś nam wyłącza prąd w tym samym momencie (i równiež w ramach tchórzliwej autokastracji przekazu). He, he, przypadek?"
Jak zauważa: "kasując mój występ, młodzi aktywiści tym samym skasowali późniejszy koncert Roberta Brylewskiego, legendy alternatywnej sceny muzycznej."
Arysta podsumowując swój występ powiedział: "Mam coraz bardziej mieszane uczucia co do popierania stanowiska tejże większości, która biadoli, iż zjada ją jeszcze większa pro-pisowska większość, ale której najwyraźniej brakuje empatii dla co wrażliwszych, bardziej kreatywnych i oryginalnych jednostek".
Cały wpis Tymona Tymańskiego (zachowujemy oryginalną pisownię):
A propos wczoraj - opisuję swoje wrażenia, bom pIśmienny, a nadto czuję potrzebę, żeby się z Wami podzielić swą starczą refleksją. W niedzielę skontaktowało się ze mną dwóch organizatorów pokojowej demonstracji pod pałacem prezydenckim w Wawie, iż na gwałt potrzebują kilku wykonawców, którzy umilą ten wakacyjny wieczór swojską muzyką. Nie było żadnych sugestii, żebym nie śpiewał swoich tzw. kontrowersyjnych piosenek. Myślę, że tak naprawdę nikt nie zadał sobie trudu, żeby pogrzebać w mojej twórczości, o co nie mam najmniejszego żalu, jakkolwiek inteligentni ludzie powinni zrobić mały research, kogo zapraszają. Zresztą dość kontrowersyjne piosenki śpiewał Maciek Maleńczuk i nawet jedną z nich zagrał dwa razy pod rząd na specjalne życzenie szanownej publiczności. Niestety podczas poniedziałkowego koncertu panowały podwójne standardy estetyczne... Moje piosenki rzadko kiedy obrażają wprost, są gruntownie przemyślane i zainspirowane empatią, niejednokroć opierając się o cytaty. Organizatorzy bali się uciszyć Maćka (i bardzo słusznie, bo śpiewał znakomicie i gadał do rzeczy), ale wyłączyli mój mikrofon podczas wykonywania przeze mnie frywolno-traumatycznej piosenki pt. "Czerwone majtki (z napisem Roma)", który to utwór znajduje się na ścieżce dzwiękowej do filmu o wdzięcznym tytule "Polskie gówno". Piosenka zawiera cytat z niesławnej anegdoty z biskupem Paetzem w roli głównej, deczko trawestując: "czerwone majtki z napisem Roma - czytaj od tyłu, czytaj na wspak, Amor!". Swoją drogą, w rzeczonym filmie jest scena, w której podczas wykonywania rzeczonej piosenki przez mój filmowy zespół w szkole marketingu Ojca Rydzyka też ktoś nam wyłącza prąd w tym samym momencie (i równiež w ramach tchórzliwej autokastracji przekazu). He,he, przypadek? Może wcale nie. Co gorsza, kasując mój występ, młodzi aktywiści tym samym skasowali późniejszy koncert Roberta Brylewskiego, legendy alternatywnej sceny muzycznej. Pomijam tę błahostkę, że gnałem na koncert z Gdańska w tę i wewtę na złamanie karku (oczywiście charytatywnie, no bo jak). Skupmy się dalej na kolejnym temacie - sprawie Roberta. Koniec konców zaproponowano mu wykonanie jednej jedynej piosenki pod warunkiem, że niegrzeczny Tymon będzie mu akompaniował bez komentarzy. Robert, stary twardziel i walczak, bez wahania odmówił. Było mi głupio z powodu Roberta, ktòry ma chwilowe kłopoty ze zdrowiem i którego jednakowoż gorąco namawiałem na wspólny wykon. Przypomniały mi się smętne lata 80., moje wszystkie szkoły, z których mnie wyrzucano, motyw odpowiedzialnosci zbiorowej itd. Ogólny wniosek nasuwa się sam: dla indywidualnej wolności słowa artysty- wariatuńcia - który jest bardziej offowy niż kolega Maleńczuk i który funkcjonuje poza układem celebrycko-stoleczno-menadżersko-populistycznym - nie ma miejsca w szeroko pojętej koncepcji wolności jednej i drugIej strony. Nawet jeśli dzieje się to podświadomie i bez złośliwości (przypominam o 840 km drogi dla szczytnego celi wykonania 3 piosenek i otrzymania gówniarskiego, mentalnego liścia w twarz), jest to dość żałosne. Miałem wrażenie, iż moja wolność do swobodnej i artystyczno-anarchistyczno-sowizdrzalskiej wypowiedzi wpisuje się w szerszy kontekst wolności, o którą teraz usiłujemy walczyć. Ale czy my walczymy razem, czy walczymy o to samo i czy w ogóle walczymy? Chyba "3 razy nie", co było wczoraj widać, słychać i czuć. I najgorsze było wcale nie to, że jakiś zalękniony młokos-aktywista odciął mi prąd, bo to się zdarza... Najgorsze było to, że wszyscy się na to pokornie zgodzili i tak naprawdę nikt się za nami, mną i Robertem, nie wstawił... Owszem, parę osób powiedziało na stronie, że jest im przykro i że głupio wyszło (za co im dziękuję). Ale reszta? Wiecie co? Chrzanię taką większość, nie chcę grać dla takiej większości; wolę tych swoich stu indywidualistów na moich koncertach niż tłumy ludzkich ptakòw dodo... To, w czym wczoraj wziąłem udział, to nie praca na rzecz wspólnej wolności, to bardziej kaprys na rzecz partykularnej wolności tzw. gnuśnej większości, do której osobiście nigdy się nie zaliczałem i zaliczać nie będę. Oto nie zgadzamy się na pisowską i pro-reżimową większość w Sejmie czy w TK, ale bez piśnięcia zgadzamy się na autokastrację wolności wypowiedzi obdarzonej większym poczuciem humoru mniejszości... Doprawdy, żenujące i dające wiele do myślenia. W związku z tymi smutnymi przemyślaniami mam coraz bardziej mieszane uczucia co do popierania stanowiska tejże większości, która biadoli, iż zjada ją jeszcze większa pro-pisowska większość, ale której najwyraźniej brakuje empatii dla co wrażliwszych, bardziej kreatywnych i oryginalnych jednostek (na swoje nieszczęście dodatkowo obdarzonych większym poczuciem humoru, które w naszym społeczeństwie powoli zanika). Reasumując, zrozumcież mój niesmak: jako buddysta, a i owszem, dysponuję wewnętrzną wolnością, którą staram się przekuć na twórczość, przekonania i empatię dla bliżnich, którą staram się też codziennie praktykować (żyjąc życiem ojca, męża, przyjaciela, obywatela czy wreszcie niezależnego artysty-wariata. Natomiast jako ten ostatni, byłem, jestem, i jak widać, zawsze będę w głębokiej dupie... Zresztą nie tylko ja, to samo dotyczy Roberta Brylewskiego, Olafa Deriglasoffa, Grześka Nawrockiego, Maćka Cieślaka, Budynia i wielu innych wspaniałych artystów offu. Oczekuje się od nas obywatelskiej postawy, którą wykazujemy się od lat. Natomiast za nami nie wstawi nikt (prócz paru uczciwych, nieśmiałych głosów (za które jeszcze raz dziękuję). No trudno, jakoś to przeżyjemy - przecież dajemy sobie radę od lat bez wsparcia instytucji głupkowatego, nieudacznego państwa, ktòre osobiście mam coraz bardziej w dupie. Peace, love, anarchy. T. T.