"Umiłowani, zgromadziliśmy się dzisiaj, by przebrnąć przez to, co nazywamy życiem. (…) Ale jestem tu, żeby wam powiedzieć, że istnieje życie po życiu" – śpiewał Prince w piosence „Let’s Go Crazy” z najpopularniejszego albumu w jego dorobku – "Purple Rain", nagranego w latach 1983-1984 z grupą The Revolution.

Reklama

Życie po życiu Prince’a istotnie jest bogate, barwne i zagadkowe. Tydzień temu ogłoszono datę premiery niewydanego dotąd albumu artysty „Welcome 2 America”. Ukaże się on 10 lipca i, jak zapowiadają spadkobiercy muzyka, niesie ze sobą ostrzeżenie przed niebezpieczeństwami epoki social mediów i postprawdy. "Tym światem rządzi dezinformacja. Wizja przyszłości George’a Orwella ziściła się" – wyrokował już w 2010 roku Prince. Nie było tajemnicą, że internet nie budził jego zaufania.

Wiadomo, że archiwa artysty kryją jeszcze wiele pereł i perełek, które nie ujrzały dotąd światła dziennego. W 2018 roku krytyków i fanów zachwycił pośmiertnie wydany album "Piano & Microphone 1983" – bezpretensjonalny, kameralny, bez dźwiękowych naddatków – tylko fortepian i wokal Prince’a. Ile jeszcze płyt udostępnią fanom spadkobiercy muzyka, nie wiadomo, warto przypomnieć jednak, że krytycy i współpracownicy zawsze podkreślali nie tylko jego pracowitość, skrupulatność i dążenie do perfekcji, ale i niewiarygodną wręcz artystyczną płodność.

33 płyty

Zmarły 21 kwietnia 2016 roku artysta w ciągu trwającej blisko 40 lat kariery wydał 38 płyt studyjnych, które łącznie sprzedały się w nakładzie stu milionów egzemplarzy. Był wirtuozem gitary, niestrudzonym eksperymentatorem, żonglował scenicznymi maskami, ale w każdym wcieleniu pozostawał sobą. Wystąpił w filmie "Purpurowy deszcz" (1984) i napisał wielkie przeboje, które przyniosły sławę innym gwiazdom, m.in. niezapomniane "Nothing compares to U", śpiewane przez Sinead O’Connor i "Manic Monday", wykonywane przez poprockową grupę the Bangles.

Urodzony 7 czerwca 1958 roku w Minneapolis jako Prince Rogers Nelson muzyk zawsze poszukiwał własnych, niezależnych dróg. Nie pretendował do miana króla popu czy funku, wystarczył mu tytuł Księcia, choć i on z czasem zaczął go uwierać (był czas, kiedy unikał występowania pod swoim najbardziej rozpoznawalnym pseudonimem). Zbliżając się do sześćdziesiątki wciąż sprawiał wrażenie wiecznego chłopca, po trosze androgynicznego, trudnego do zaszufladkowania w obrębie jednej rasy, jednego wizerunku, jednego stylu.

Trwa ładowanie wpisu

Reklama

"Prince miał dla współczesnego popu znaczenie fundamentalne - i jako gwiazda, a zarazem producent nagrań, i jako postać łącząca różne nurty muzyki amerykańskiej. Mam wrażenie, że pod względem produkcji jego dorobek to jedna z nielicznych rzeczy, które na tle całej muzyki rozrywkowej się zupełnie nie starzeją. Dorobek Prince'a, doskonale skatalogowany i obfitujący w niepublikowane nagrania, doczekał się modelowej opieki po śmierci artysty - rzadko zdarza się, by publikacja archiwalnych nagrań nie zamieniała się w prostą ekonomiczną eksploatację. Wydawniczy styl spadkobierców Prince'a mi się podoba. Choć nie sądzę, by był do zaakceptowania dla samego artysty - jego krytycznego stosunku do własnych działań i perfekcjonizmu dziś bardzo brakuje" - wyjaśnia Bartek Chaciński, krytyk muzyczny i publicysta "Polityki".

Marcin Cichoński z Radia 357 zauważa z kolei, że "Prince był jedną z najbardziej złożonych, oryginalnych i wielowarstwowych postaci na scenie muzycznej. "Z łatwością poruszał się po wielu gatunkach, od funky i popu, przez soul i R&B, na rocku kończąc. Wciąż otwierał się na to, co nowe. Mieszał wszystko ze wszystkim tak, że nawet te trudniejsze czy mniej przyswajalne dla Europejczyków style w jego wydaniu stawały się dla nich atrakcyjne".

Dziennikarz przypomina, że "Prince był twórcą fantastycznych przebojów". "Stworzył też jak dla mnie jedną z najlepszych ścieżek dźwiękowych końca XX wieku, +Batmana+ . Może dziś już trochę zapomnianą, ale cegiełka, jaką dołożył do wizji Tima Burtona, w której Jokerem był Jack Nicholson, brzmiała niesamowicie" – zauważa Cichoński.

Przypomina również, że w 1993 roku na blisko dekadę zerwał z pseudonimem Prince i zaczął nagrywać, podpisując się specjalnym symbolem – fani nazywali go Love Symbol. Często też mówiono o nim The Artist Formerly Known as Prince (TAFKAP) lub po prostu The Artist. "Wydaje mi się, chociaż oczywiście pewności nie mam, że zrobił to, bo nie chciał być postrzegany przez pryzmat jednego wizerunku. Dla wielu ludzi był tym od +Purple Rain", +Batmana+ albo +Diamonds and Pearls+. A on chciał pokazać, że jest kimś znacznie więcej" – mówi Marcin Cichoński.

"Wiele napisano i powiedziano o geniuszu kompozytorskim Prince’a i o jego osobowości, ja natomiast chciałbym skupić się na nim jako gitarzyście" – podkreśla Marcin Bąkiewicz, dyrektor muzyczny Antyradia. "Prince był wymiataczem, wykorzystywał instrument nie tylko od strony czysto muzycznej, ale i wizualnej. Grał zarówno na klasycznych instrumentach, jak i gitarach, budowanych specjalnie dla niego, np. słynnej Chmurze – Cloud Guitar, widocznej w teledyskach i na koncertach. I to właśnie podczas występów na żywo Prince pokazywał swój cały gitarowy kunszt, do tego grał niezwykle ekspresyjnie, więc tym, którzy chcieliby posłuchać jego gry, polecam właśnie wykonania koncertowe" - zachęca.

"Lepiej żyj teraz, zanim kostucha zapuka do twych drzwi" – brzmią słowa wspomnianej już piosenki "Let’s Go Crazy". Jaka jest recepta? Pozwólmy sobie popaść w szaleństwo. Nie bójmy się tego, co nowe i nieznane. Nie bójmy się jutra.

Malwina Wapińska/PAP

Trwa ładowanie wpisu