Konrad Wojciechowski: Gdyby muzyka porównać do literata, czułby się pan nowelistą czy raczej powieściopisarzem?
Krzesimir Dębski: I jednym, i drugim. Komponuję poematy symfoniczne, opery, oratoria. Piszę utwory awangardowe, które trudno porównać do czegokolwiek w literaturze – może do poezji włoskich futurystów? Wie pan, ze mną jest ten problem, że zapuściłem się w bardzo różnorodne rejony. Niestety skomponowałem też kilka tematów muzycznych do telenowel, za co z tego miejsca przepraszam wszystkich, którzy musieli tysiące razy słuchać moich serialowych piosenek.
Czyż to nie paradoks, że "życie, życie jest nowelą”, więc wszystko jest krótkotrwałe i ulotne, a życie piosenki z powodu emitowanego w kółko serialu nie ma końca?
Myślałem, że to będzie góra 16 odcinków. Taki był kiedyś format. Ale w latach 90. przyszła
moda z Ameryki na tasiemcowe seriale, które trwają i trwają. Rozwlekły się te produkcje do tego stopnia, że można je liczyć w setkach, a nawet tysiącach odcinków. Dlatego w tej chwili piszę raczej zwarte, krótkie formy muzyczne – na małe składy, klasyczne kompozycje. Odcinam się od mainstreamu.
I nie żal panu, że bardziej kojarzy się ludziom z "Czterema porami roku" Vivaldiego w wersji serialowej niż z muzyką kameralną albo jazzem?
Faktycznie, piosenki do seriali przykryły wszystkie inne moje działania – mniej popularne i świadomie pisane nie dla masowej publiczności. Ale nie narzekam. Miałem to szczęście, że w zespołach jazzowych, w których grałem, choćby w String Connection, też doświadczałem powszechnego uznania. Krytycy pisali, że pod względem popularności nasz jazz zrównuje się z rockiem.
*Krzesimir Dębski kompozytor, skrzypek jazzowy, dyrygent. Twórca muzyki operowej i baletowej, a także do filmów (m.in. "Kingsajz", "Ogniem i mieczem") i seriali ("Na dobre i na złe", "Ranczo")