Zawsze najbardziej na scenie muzycznym irytowały mnie twory, które nie potrafiły pogodzić się z upływającym czasem. Znacie te klimaty polegające na wiecznym umizgiwaniu się do gimbazy, chęci permanentnej obecności na tapetach komórek i laptopów (dla starszych czytelników: to ekwiwalent wieszania plakatów nad łóżkiem). I zawsze podziwiałem tych, co nie patrzą na to, co się nosi, nie oglądają się na trendy, a próbują swoim spojrzeniem zainteresować świat.
Z Happysad sytuacja jest bardziej skomplikowana. Zespół mimo gigantycznego rządu dusz, mierzonego grupą pół miliona fanów, cały czas uważany jest za niszowy. Dzieje się tak mimo doskonałej sprzedaży płyt, wyprzedanych koncertów. Ale zespół ma znamię, czy bardziej łatkę. Wszystko przed laty zaczęło się od singla „Zanim pójdę”, a obecna w refrenie miłość, co nie jest pluszowym misiem, przylgnęła do grupy. Rozpoczęło się balansowanie z paradoksem – z jednej strony Happysad miał hit, który otwierał im drzwi do grania jak kraj długi i szeroki, z drugiej… Kuba Kawalec wokalista grupy powiedział mi kiedyś, że gdy słyszy w radiu „Zanim pójdę”, to słyszy przede wszystkim błędy młodości. Chodziło mu o sposób nagrywania i produkcji..., a wyszło aż za bardzo wymownie.
Jakby tego było mało, Happysad znów stał się nieobecny w mediach. Oczywiście – w RMF usłyszycie ich przynajmniej raz dziennie, rzecz w tym, że krakowska stacja gra wciąż „Zanim pójdę”, a prezentację tego nagrania jako aktualnej wizytówki zespołu można by porównać do próby wmówienia, że zdjęcie Roberta Lewandowskiego w koszulce Znicza Pruszków jest tym najbardziej aktualnym.
W takich okolicznościach przyrody pojawia się album „Ciało obce”. Fani, ci wierni, odnajdą tu natychmiast nawiązania do dwóch ostatnich produkcji (z przechyłem w stronę „Jakby nie było jutra”). Bez wątpienia nie ma tu uśmiechania się – nie tylko do fanów młodszych. To płyta ponura, momentami nawet mroczna, bardzo refleksyjna, pełna osobistych tekstów.
„Jakie to musi być złe, kiedy próbuje być groźny na zdjęciach/Jakie to musi być złe, kiedy próbuję być lepszy niż jestem” – śpiewa Kawalec na otwarcie albumu. O płycie mówi też dużo nagranie wybrane na singiel, czyli „Nadzy na mróz”, z krótkim, konkretnym przekazem. Tak jak tu, tak na całej płycie dopracowana jest produkcja, przechylona w stronę emocji i ekspresji. Jedynym momentem, który wnosi dawną, niemalże krotochwilną radochę z grania jest „Medellin”, z wpadającym w ucho tematem dęciaków. Ale i tu jest jakby inaczej – motyw, choć zabójczo przebojowy, do powtórzenie nawet za pierwszym razem przez nawet najbardziej odpornych, schowany jest w tle, by nie przytłoczyć, nie przesunąć akcentów, nie odwieźć uwagi od przekazu.
Sporo jest zabawy na linii gitary-elektronika, momentami bardzo hałaśliwej, lekko kakofonicznej. Ale bez wątpienia najlepiej zespołowi wychodzi wchodzenie w nastrój. Przykładem tego jest doskonała „Heroina”, która zwiastuje (oby!) kolejną drogę, w którą zespół może pójść w przyszłości, gdy przy okazji nagrywania kolejnego albumu będzie bogatszy o doświadczenia jeszcze kolejnych lat życia i jeszcze bardziej będzie chciał uciekać od durnych, przyklejonych już przed dekadą łatek. Ponad sześciominutowa kompozycja kipi emocjami – wyrażanymi zarówno tekstem, jak i wyrazistą improwizacją saksofonową. „Heroina” stanowi z „Nadzy na mróz” doskonałe zakończenie. Można w polskim rocku stawiać ważne pytania i dbać o przekaz, można budować klimat, można próbować podnosić poprzeczkę, zamiast wiecznego obniżania jakości w imię fałszywych mrugnięć do grupy większej, ale muzycznie mniej obytej.
Nie mam najmniejszych wątpliwości, że to album nagrany bez jakichkolwiek kalkulacji. Z tych, które dotychczas nagrał zespół zdecydowanie mym zdaniem najlepszy. Przy okazji podziwiam bezkompromisowe podejście – wydaje się, że część fanów zostanie postawionych przed koniecznością zrozumienia brzmień i słów bardziej dojrzałych.