Inne

"Listy Julii"
Katarzyna Groniec
Wyd. Luna 2009



Groniec doskonale wie, w czym tkwi sens jej sztuki. Od lat dąży do uczynienia swojej obecności na scenie wyjątkową. Szybko przestał jej wystarczać musical (debiutowała rolą Anki w Metrze Józefowicza i Stokłosy w 1991) i choć właściwą karierę solową zaczynała od wrocławskiego Festiwalu Piosenki Aktorskiej – gościnne progi Wrocławia również stały się dla niej za ciasne. Płyta Mężczyźni (2000), na którą piosenki napisał i którą wyprodukował Grzegorz Ciechowski, była jak bomba z opóźnionym zapłonem w świecie śpiewających polskich artystek.

Dziś Groniec wraca w objęcia wrocławskiego festiwalu jako gość. W marcu zaprezentowała tam recital Listy Julii z piosenkami amerykańskiego wokalisty i kompozytoraElvisa Costello z płyty The Juliet Letters (1993), nagranej przez niego wspólnie z The Brodsky Quartet. Teraz mamy w ręku płytę z nagraniem tego koncertu.

W znakomitych Przypadkach sprzed dwóch lat Groniec dała się poznać jako twórcza, niepokorna osobowość, która potrafi zaskoczyć artystycznymi metamorfozami. Album ten pokazywał, że można nagrać coś ambitnego do bólu, a jednocześnie nienudnego. Tym razem jest trochę inaczej. Listy Julii wykonane z towarzyszeniem 7-osobowego zespołu świetnych instrumentalistów, z tekstami przetłumaczonymi przez samą Groniec, są niestety nudne. To muzyka fantastycznie zaaranżowana i jak zwykle w przypadku tej artystki – perfekcyjnie zaśpiewana. Widać tytaniczną pracę, dzięki której nie umyka nam ani jedna nuta z wyjątkowych songów Costello.

Od pierwszego utworu zaczynającego się żałobnym dwugłosem trąbek Uratuj nas przez dyskretnie awangardowe, quasi-jazzowe intro fotrepianu i głosu w niezłym Zastanów się, w co grasz po wysmakowaną brzmieniowo balladę Śpiew ptaków nie ucichnie, kończącą się prawie chopinowską kaskadą akordów, znać wybitne umuzykalnienie artystki i zespołu. Z precyzją i pieczołowitością odnieśli się do materiału oryginału: sekcji dętej pozazdrościłaby Groniec każda orkiestra symfoniczna, a idealna współpraca pianisty i wokalistki rzuca na kolana. Jednak całość zbyt mocno sprawia wrażenie akademickiego odwzorowania, w którym brak samego Costello, a co najważniejsze – brak samej artystki.

Być może spełniła tą hermetyczną płytą marzenie swego życia, ale pozostawia nią niedosyt. Costello, nagrywając The Juliet Letters, udowodnił, że jego twórczość nie zna granic. Groniec, nagrywając Listy Julii, pokazała tylko, że granicą na razie dla niej jest Costello. Teraz czas na album, który – tak jak debiutancki krążek i Przypadki – każe nam ponownie zdjąć przed Groniec czapki z głów.















Reklama