Może nieprzywoicie jest sugerować, że zeszłoroczna kłótnia między Chrisem Brownem i Rihanną zakończona pobiciem artystki była ustawiona jak profesjonalny „publicity stunt“. Ale nie ma wątpliwości co do tego, że to głośne zajście zostało umiejętnie wykorzystane przy promocji albumu „Rated R“ i zbudowaniu jej nowego wizerunku – twardej kobiety, która pozbierała się po cieżkich przejściach.
Banał? Ależ oczywiście, ale taki własnie jest następca megaprzebojowego „Good Girl Gone Bad“. I nie chodzi o to, że nie ma tutaj kolejnego „Umbrella“ czy „Don’t Stop The Music“. Ale o to, że Rihanna stała się straszną nudziarą – przecież już przy singlu „Russian Roulette“ chce się ziewać, zanim rozpocznie się refren. Z jednej strony sili się ona na ballady rzewne („The Last Song“) i męczące („Stupid in Love“), nie zważając na to, że jej głos jest bardziej syntetyczny niż soulowy. Z drugiej zgrywa czarną twardzielkę, dziewczynę gangstera w „G4L“, czyli „Gangsta For Life“ albo wulgarną rockmankę bez gitary w „Rockstar 101“ autoryzowanym przez samego Slasha.
Za każdym razem wypada jednak mało przekonywująco - co najwyżej mocno razi głupotą tekstów i tandetnymi brzmieniami piosenek. Bronią się zaledwie dwie: „Hard“ wyprodukowane przez The Dream i typowe dla niej seksowne „Rude Boy“. To zdecydowanie za mało jak na album, który rozpoczyna ostrzeżenie – „Panie i Panowie, wszyscy z was, którzy są strachliwi, lepiej niech już teraz przestaną słuchać...“