Jak tam nastroje w zespole na miesiąc przed premierą? Odczuwacie stres? Ta płyta już została okrzyknięta jedną z najważniejszych w 2010 roku...
Chris Baio: Nie, raczej jesteśmy podekscytowani faktem, że ludzie wciąż o nas pamiętają i będą chcieli kupić tę płytę. Jesteśmy spokojni, ponieważ wiem, ile pracy w nią włożyliśmy. Siedzieliśmy w studiu prawie osiem miesięcy od rana do wieczora i staraliśmy się uczciwie przygotować jak najlepszy materiał zupełnie od zera. W naszym podejściu do muzyki niewiele się zmieniło - wciąż najważniejsze jest dla nas to, żeby pisać tak dobre piosenki, żeby nawet po roku grania ich bez przerwy wciąż sprawiały nam przyjemność.

Reklama

A syndrom drugiej płyty? Oczekiwania są ogromne i może się okazać, że podzielicie los The Strokes i Interpol, którzy zatrzymali się na „Is This It” „Turn On The Bright Lights”.
Tu muszę się z tobą nie zgodzić, akurat jestem dużym fanem tych zespołów i uważam, że nie odwalają fuszerki. Gdyby tak było, to nie byłoby takiego zamieszania wokół ich albumów zapowiadanych na przyszły rok. Moim zdaniem problem polega na trudności w ocenieniu drugiej płyty. Pierwsza jest zawsze świeża, pełna nawiązań do innych zespołów i przez to łatwa do opisania. Na drugiej muzycy zaczynają dopiero szlifować własny styl. Dlatego w przypadku naszego albumu „Contra” spodziewam się, że recenzenci zamiast „ta piosenka brzmi jak połączenie The Storkes i afropopu” będą pisali „ta piosenka brzmi jak Vampire Weekend na pierwszej płycie”. Ale na ile styl zespołu jest rzeczywiście rozwojowy, można będzie przekonać się dopiero po kilku latach - jeśli wcześniej grupa się nie rozpadnie.



A jak w ogóle oceniasz tę dekadę muzyczną, której też staliście się częścią i w wielu zestawieniach jesteście wymieniani wśród 50 najważniejszych jej zespołów.
Trudne mi odpowiedzieć na to pytanie. Wiesz, kiedy zaczynała się ta dekada, miałem dopiero piętnaście lat, więc nie mam żadnego porównania. Z lat 90. pamiętam niewiele – trochę hip-hopu i popu, bo na grunge i pop-punk byłem jeszcze za młody. Zresztą, czy te nurty były takie ciekawe i odkrywcze? Dla mnie ta nowa epoka rozpoczęła się od debiutów zespołów, które wcześniej wymieniłeś. To ich muzyka była dla nas inspiracją i pewnym punktem odniesienia dla Vampire Weekend.

Ale wasz wygląd i podejście do grania są wręcz zaprzeczeniem tego, co oni robią. Nie udajecie smutasów, nie zgrywacie rock’n’rollowców, a zamiast oglądać się w przeszłość, sięgacie po zupełnie nowe inspiracje Afryką!
A widzisz sens w kopiowaniu zespołów, które się lubi? Można grać ich covery na początku, ale nie oszukujmy się – nigdy nie będziesz od nich lepszy. Po zachłyśnięciu się tymi wszystkimi grupami jako nastolatek poszedłem na studia i tam nastąpił przełom. Poznałem chłopaków z zespołu, zaczęliśmy odkrywać muzykę, ale też przesiadywaliśmy w bibliotekach, zajmowaliśmy się literaturą, kulturą, sprawami społecznymi. Uniwersytet of Columbia to instytucja liberalna, która stawia na rozwój własnych studentów, i my staraliśmy się to w pełni wykorzystać. W tym sensie reprezentujemy nowe pokolenie, dużo bardziej złaknione informacji, ciekawsze świata i otwarte na wpływy. Wyrazem tego miał być też zespołu - chcieliśmy zrobić krok do przodu, a nie tylko oglądać się ciągle za siebie.



Wasza postawa nie została jednak dobrze odebrana w niektórych środowiskach. W głośnym tekście w "Village Voice" zostaliście przedstawieni jako banda przemądrzałych studentów z bogatych domów, którzy bawią się w indie rocka.
To było jakieś nieporozumienie. Autor tekstu nigdy z nami nie rozmawiał i postawił kuriozalną tezę chyba w oparciu o to, że nosimy koszule zapięte pod szyje. Do tego miał nam za złe, że studiowaliśmy ma prestiżowej uczelni. Te zarzuty zawierają w sobie gorycz typową dla przedstawicieli klasy średniej, którzy dzielą ludzi na klasy i wierzą w mit selfmademana. Według nich do wszystkiego trzeba dojść samemu. Tylko że my nie jesteśmy rozpuszczonymi amerykańskimi dzieciakami. Rodzice klawiszowca Rostama Batmanglij są Irańczykami, wokalisty Ezry Koeniga są pochodzenia żydowskiego, a moi polskimi i włoskimi imigrantami. Każdy z nas przeszedł długą drogą do obecnego momentu i nie uważamy się za elitę.

Reklama

Patrząc po tytułach nowych utworów „Horchata”, „Holiday” czy „White Sky” i wywiadach z Koeningiem, wygląda na to, że nie przejęliście się tymi komentarzami. Wasza płyta znów będzie lekka i wakacyjna?
Do pewnego stopnia tak. Mieliśmy taki pomysł, żeby nasz muzyka miała gorący, kalifornijski klimat. Podczas trasy koncertowej po raz pierwszy trafiliśmy na południe Stanów i byliśmy pod wrażeniem. Przypomniały nam się popularne filmy z lat 80., ale też dostrzegliśmy, że teraz to już nie jest raj na ziemi - ludzie nie mają pracy i też boleśnie odczuwają skutki kryzysu. Piosenki są więc słodko-gorzkie - np. w „Holiday” bohaterowie nagle przerywają wakacje i muszą wracać na wojnę do Iraku. W porównaniu z pierwszą płytą, ta jest dojrzalsza, ale nadal wolimy posługiwać się metaforami, niż mówić wprost.



Dlaczego na single wybraliście „Horchata” i „Cousins”? To zupełnie dwie różne piosenki - trudno z nich wywnioskować, jaka będzie płyta.
No właśnie, bo rozstrzał stylistyczny będzie duży. Utwór „Cousins” spokojnie mógłby się znaleźć na naszym debiutanckim albumie, są gitary, melodie, żywy rytm - to idealne otwarcie albumu. Potem na słuchacza czekają same niespodzianki jak „Horchata”, w której aranżacje i brzmienie są gęste, ale gitary nie ma. Będą też dwie ballady „Taxi Cab” I „I Think Ur A Contra”, bo zdaliśmy sobie sprawę z tego, że za pierwszym razem ich zabrakło. Na płycie „Contra” utwory mają różne rytmy, długości i brzmienia, dzięki czemu nie jest taka jednorodna jak debiut.

A charakterystyczne wpływy afrykańskie wciąż będą obecne?
Zawsze będą, bo uczyliśmy się grać, słuchając płyt artystów z Madagaskaru, Senegalu czy Nigerii. Nie można tak po prostu zacząć nagle nagrywać zwykłych rockowych riffów. Ta tradycja jest dla mnie obca. Kiedy gram na basie w naturalny sposób odwołuję się do muzyki afrykańskiej, którą m.in. w domu puszczali mi rodzice. Ale obawiam się, że dziennikarze trochę przesadzili, klasyfikując nas lekką ręką jako zespół afropopowy. To jedna z wielu inspiracji, obok post-punka czy muzyki klasycznej. Przez płycie „Contra“ może warto, żeby słuchacze zwrócili uwagę na aranżacje czy harmonie, bo może skojarzą im się z barokiem? Dzięki temu dostrzegą coś innego w naszej muzyce.



Masz też jakiegoś bohatera w muzyce zachodniej? Chyba najbliżej wam do Davida Byrne'a z czasów Talking Heads?
Byrne jest naszym wspólnym bohaterem – bez wątpienia. Jego podejście do sztuki, wizerunku, łączenia gatunków, pisania tekstów zawsze nam imponowało. Osobiście cenię ludzi, którzy potrafią się całym czas zmienia i zaskakiwać. Dlatego moim mistrzem zawsze był David Bowie za to, co robił w latach 70., jak odnajdował się w różnych konwencjach i pisał świetnie piosenki. Ale Bowie czy Byrne jest tylko jeden, my też chcemy być zespołem jedynym w swoim rodzaju.