Charlotte Gainsbourg
"IRM"
Wyd. Because Music 2009
Ocena: 6/6



Już poprzedni album francuskiej aktorki i wokalistki narobił sporo zamieszania. „5:55” nagrany m.in. przy współpracy duetu Air, Jarvisa Cockera i Nigela Godricha (producent Radiohead), wprawił zachwyt krytyków po obu stronach Atlantyku. Do pracy nad „IRM” 38-letnia wokalistka tym razem zaprosiła Becka Hansena, co okazało się strzałem w dziesiątkę, jako, że amerykański muzyk i producent jest obecnie w szczytowej formie, co można było usłyszeć choćby na płycie „Modern Guilt” nagranej w zeszłym roku wspólnie z Dangermousem.Beck wsparł Gainsbourg jako producent, współautor tekstów i wokalista.

Muzyk zajął się nawet zmiksowaniem całego materiału. Nie dziwi więc „beckowski” klimat sączący się z wszystkich porów „IRM”, pod postacią rozklekotanych gitar i eklektycznych wstawek – od odgłosów mew po przedziwne industrialne sample (tytułowy „IRM” był inspirowany dźwiękami wydawanymi przez urządzenie do rezonansu magetycznego, z jakiego wokalistka często korzystała po poważnym wypadku podczas jazdy na nartach wodnych dwa lata temu). Nie rzadko słychać tu też drapieżne, przesterowane wokale i charakterystyczną nonszalancką manierę, jaką Gainsbourg przejęła od swojego kolegi. W „Looking Glass Blues” miejsce melorecytującej Charlotte spokojnie mógłby zająć Beck, choć akurat tu, jej delikatny głos ciekawie kontrastuje z mocarnymi, ekstremalnie skompresowanymi bębnami stylizowanymi na brzmienie perkusji Johna Bonhama z Led Zeppelin.






Reklama



Kontrast wydaje się kluczowym słowem określającym charakter „IRM”, bo choć dalej solą muzyki córki Jane Birkin są szeptane ballady podparte brzmieniem powłóczystych smyków i fortepianu, to na nowej płycie niemal zawsze łamane są one niepokojącymi harmoniami rodem z horroru. To zresztą nie przypadek. W wywiadach udzielanych przed premierą płyty Gainsbourg przyznaje, że większość utworów na nową płytę powstało podczas kręcenia zdjęć do „Antychrysta”. Horror Larsa Von Triera, w którym Francuzka gra główną rolę u boku Willema Dafoe, opowiada o małżeństwie, które po śmierci swojego dziecka przenosi się do leśnej chaty, by doznać tam przerażających wypadków na skraju szaleństwa.

Podobna jest „IRM” – słodkie, naładowane erotyzmem piosenki, przypominające o słynnym „Je t’aime... moi non plus” duetu Jane Birkin i Serge'a Gainsbourga, dialogują z szorstimi bitami, naelektryzowanymi przesterami („Trick Pony”) i filmowymi pociagnięciami smyków (piękne aranże tychże w „Vanities” i „La Collectionneuse”, nie wspominając o dialogu dramatycznych smyków i fortepianu rodem ze „Lśnienia” Kubricka w „Le Chat du Café des Artistes"). Słowem piękno i opętanie.

Oczywiście można narzekać, że Gainsbourg dalej nie jest pełnoprawną wokalistką, częściej szepcząc niż śpiewając, ale co z tego, skoro potrafiła nagrać wybitną opowieść, w której można się pogrążyć bez reszty? Dziś Gainsbourg wciąż jest bardziej znana jako ambitna aktorka niż wokalistka. Po wysłuchaniu „IRM” nie mam jednak wątpliwości, że o wiele chętniej podziwiałbym ją częściej w tej drugiej roli.