Rozmawiamy dzień przed Wigilią. Kiedy dzwoniłem do ciebie przed chwilą, prosiłaś, żebym oddzwonił za kilka minut, bo właśnie coś ci się przypala w kuchni. Opanowałaś sytuację? To jakieś świąteczne specjały?
Joss Stone: Och nie – po prostu dość późno wstałam i właśnie pichcę sobie śniadanie. Z powodu niedawnej premiery mojej nowej płyty zupełnie nie miałam głowy do bożonarodzeniowych przygotowań i jestem ze wszystkim spóźniona. To koszmar – nie mam jeszcze żadnych prezentów i nie wiem, jak spędzę wigilijny wieczór!
Kilka miesięcy temu odwiedziłaś po raz pierwszy Polskę i zagrałaś koncert. Jak wrażenia? Czego spodziewałaś się po tym kraju?
Szczerze mówiąc, nie zwiedziłam zbyt wiele, bo byliśmy tu tylko jeden dzień, więc większość czasu spędziłam na scenie i w hotelu, ale muszę przyznać, że opinie o polskiej publiczności są jak najbardziej prawdziwe. Wy naprawdę przeżywacie muzykę o wiele intensywniej niż publiczność np. w Anglii. Bardzo mi się podobało to zaangażowanie fanów, więc na pewno tu wrócę. Jeszcze nie wiem kiedy, bo cały czas planujemy na bieżąco trasę promującą „Colour Me Free”, ale to tylko kwestia czasu. Polskę znam też z opowieści mojej babci, który była tu na wakacjach. Opowiadała mi sporo o fascynującej historii waszego kraju. Słyszałam też legendy o waszej wódce, choć nie miałam okazji jej spróbować. (śmiech)
Twój nowy album „Colour Me Free” był nagrywany w klubie muzycznym Mama Stone's prowadzonym przez twoją mamę. Dlaczego zdecydowałaś się na to miejsce?
Cóż, Wellington to moje rodzinne strony i czuję się tam bardzo swobodnie, a wolność wyboru to dla mnie podstawa. Nie przepadam za wielkimi studiami, bo tam zawsze jest napięta atmosfera i masz wrażenie, że każda minuta kosztuje fortunę. W takich warunkach trudno się zupełnie wyluzować i dać się ponieść emocjom. A dla mnie najważniejszy jest klimat, w jakim tworzę. Muszę czuć się bezpiecznie i komfortowo, bo inaczej wokale nigdy nie brzmią autentycznie. A że w okolicy nie ma żadnego sensownego studia, to nagrywaliśmy w klubie – to nie ma dla mnie aż takiego znaczenia. I tak zawsze najważniejsze są dobre kompozycje i wykonanie. Resztę można zawsze dograć w studio, ale braku emocji niczym się nie da zreperować. Oczywiście na pewnym etapie produkcji praca w studio jest nieunikniona, ale najważniejsze partie powstały tu na miejscu.
Na nowym albumie nie tylko śpiewasz. Byłaś również jego współproducentką. Ta nowa rola była dla ciebie wyzwaniem?
Szczerze mówiąc, nie, tym bardziej że już na wcześniejszych albumach proponowałam swoje rozwiązania w niektórych kwestiach producenckich. Studio jest dla mnie naturalnym środowiskiem. Lubię siedzieć nad aranżami, dopracowywać piosenki i słowa, więc praca z muzykami jest dla mnie czymś normalnym. Bez problemu dogadywałam się ze wszystkimi, tym bardziej że znowu miałam szczęście pracować z fantastycznymi muzykami, takimi jak: Jeff Beck, Sheila E., Raphael Saadiq czy David Sanborn. Wszystko szło tak gładko, że główne partie powstały w zaledwie tydzień w 2008 roku.
No właśnie – materiał miał mieć premierę już w marcu 2009 roku, ale ponoć nie masz teraz najlepszych stosunków ze swoją wytwórnią, która opóźniała wydanie płyty. Wszystko się już ułożyło czy dalej szukasz nowego labela?
EMI w końcu zdecydowało się wydać tę płytę, ale mam ich dość i oczywiście rozglądam się na nową wytwórnią. Przy najbliższej okazji zamierzam się od nich odciąć, ale więcej o tym nie mogę mówić, bo mi zabroniono.
To pomówmy jeszcze o „Colour Me Free”. Na twojej poprzedniej płycie „Introducing Joss Stone” sprzed dwóch lat oprócz klasycznego soulu i r'n'b słychać było wiele współczesnych brzmień, choćby z działki hip-hopu. Teraz znów wróciłaś do soulu z lat 60. i 70. Skąd ten zwrot ku korzeniom?
Wiesz, nie zastanawiałam się nad tym. Ja nie planuję, jak będą wyglądały kolejne płyty. Jeśli akurat inspiruję się reggae, jazzem czy soulem, to siłą rzeczy zaczynam przesiąkać konkretnymi wpływami i powstają piosenki będące wypadkową moich obecnych inspiracji. Tak więc odpowiadając na twoje pytanie – to, że na „Colour Me Free” jest więcej soulu utrzymanego w starym stylu, oznacza, że takiej właśnie muzyki słuchałam w momencie nagrywania płyty.
No właśnie – odkąd pamiętam, zawsze wydawałaś mi się wyjątkowo dojrzała jak na swój wiek – nawet kiedy debiutowałaś jako nastolatka, brzmiałaś jak 40-letnia soulmanka z konkretnym bagażem doświadczeń życiowych. Lubisz przebywać i pracować ze starszymi osobami?
Nie wiem, czy to jest związane wprost z wiekiem, ale tak się składa, że zdecydowana większość muzyków, których cenię, to ludzie starszej daty. Myślę, że to kwestia tego, że oni po prostu potrafią grać na instrumentach. Bo wielu młodym muzykom – zarówno wokalistom, jak instrumentalistom – wydaje się tylko, że potrafią wykonywać muzykę. Są niedokładni, przeciętni technicznie i leniwi. Wydaje im się, że wszystko można poprawić w studio na etapie postprodukcji. Wokaliści śpiewają raz refren i sądzą, że słuchacze nie zauważą, że ten sam refren jest kopiowany kilka razy komputerowo w innych częściach piosenki. To dlatego większość muzyki tworzonej przez młodych ludzi jest dziś pozbawiona duszy – wykoncypowana i zmanipulowana. W czasach największej świetności Raya Charlesa nie było takich historii – żeby porwać publikę, musiałeś się naprawdę napracować. Jak nagrywałeś piosenkę, to od początku do końca. To nie przypadek, że kompozycje sprzed kilkudziesięciu lat mają w sobie konkretną dramaturgię, rozwijają się w naturalny sposób. Tego brakuje we współczesnych piosenkach – poszatkowanych i posklejanych w studiu.
To dlatego nie przepadasz za Lilly Allen? Kilka tygodni temu świat obiegła informacja, że nie zgadzacie się w kwestii udostępniania muzyki za darmo w internecie...
Mój rzekomy konflikt z Lilly Allen jest rozdmuchany przez media. Nic do niej nie mam. Tworzymy odmienną muzykę i zupełnie nie wchodzimy sobie w drogę. Brytyjskie media przekręciły moją wypowiedź a propos oferowania darmowej muzyki w sieci. Chodzi o to, że uważam, że w moim przypadku rozdawanie muzyki za darmo może mi przynieść wyłącznie same korzyści. Widzę to tak – jeśli tworzę dobrą muzykę, ludzie chcą po nią sięgać. Jeśli naprawdę ją lubią, to polecą ją swoim znajomym, kupią płytę i przyjdą na koncert. Tak czy siak wyjdę na swoje, bo ten system działa jak wirus. Co innego, jeśli jest się artystą popowym, takim jak Lilly Allen. Ona gra mało koncertów, a jej głównym źródłem dochodu są hitowe single, więc siłą rzeczy darmowe pliki w sieci uderzają w nią bardziej finansowo. Natomiast nigdy nie twierdziłam, że ona jest gorszą artystką dlatego, że nie gra wielu koncertów czy jest kiepską wokalistką – jesteśmy zupełnie inne.
Ale do Amy Winehouse jest już ci bliżej? W wywiadach przyznajesz często, że bardzo ją cenisz. Co takiego porywa cię w jej twórczości?
(śmiech) Brytyjskie media również z nią chcą mnie skonfliktować. Piszą, że tworzymy ten sam rodzaj muzyki i że walczymy o koronę królowej muzyki retro. Co za bzdura! Dla nich Amy Winehouse, Duffy i ja niczym się nie różnimy. Tymczasem Amy porusza się bardziej w rejonach jazzu i soulu, a Duffy bliżej do retro popu niż do soulu. Nie wspominając o tym, że różnimy się w kwestiach tematyki naszych piosenek. Ja np. cenię Winehouse głównie za teksty – bardzo prawdziwe i osobiste. Szczególnie lubię jej pierwszy album „Frank”, do którego często powracam.
A wokalnie? Winehouse jest od ciebie lepsza?
Na pewno nie potrafiłabym wykonać lepiej jej własnych piosenek – są zbyt intymne, za bardzo związane z samą osobą Winehouse. Poza tym cóż to znaczy „lepsza wokalistka”? Obie mamy świadomość swoich głosów i potrafimy ich używać. Jesteśmy po prostu inne, ot cała rewelacja. (śmiech)