Inne

"Contra"
Vampire Weekend
Wyd. Isound 2010
Ocena: 5/6



Niewiele zespołów z działki indierockowej wzbudziło w ciągu ostatnich lat tyle emocji co nowojorczycy z Vampire Weekend. Po bardzo udanym debiucie sprzed dwóch lat na ich drugą płytę dziennikarze wyczekiwali niemal jak na płytę Grizzly Bear. Nic dziwnego - ich debiutancki album „Vampire Weekend” okazał się wyjątkowo świeżą propozycją, łączącą inspiracje szeroko pojętą muzyką afrykańską z klasycznym amerykańskim rockiem. Co więcej - kwartet świeżo upieczonych absolwentów prestiżowego Uniwersytetu Columbia nagrał ją samodzielnie za pomocą zaledwie dwóch mikrofonów i komputera, jednocześnie pracując na etat w „zwykłej” pracy.

Na „Vampire Weekend” czuć było wszechobecnego ducha Paula Simona i jego klasycznej płyty „Graceland” z 1986 roku, na której amerykański wokalista i gitarzysta śpiewa z afrykańskimi gwiazdami - m.in. Ladysmith Black Mambazo. Pod tym względem sequel nie różni się od debiutu - w głosie wokalisty Ezry Koeniga ciągle słychać tę samą radość, jaka była obecna w głosie Simona, kiedy przy akompaniamencie słonecznej sekcji dętej śpiewał ćwierć wieku temu refren „You Can Call Me Al”. To chyba największy atut tej płyty - dawno nie słyszałem tak zaraźliwej radości rozsiewanej za pomocą piosenek. Posłuchajcie tylko „California English” z gitarami rodem z płyt Feli Kutiego i wokalnymi ozdobnikami (ten utwór to jeden z niewielu przykładów kreatywnego wykorzystania efektu autotune'a), otwierającego płytę „Horchata” z plemiennymi chórami i łamiącym się głosem Ezry albo następnego w kolejce „White Sky”. Ten ostatni numer to wręcz eksplozja radości - refren śpiewany mocnym falsetem postawiłby na nogi nawet umarłego, zmuszając go do tańca.






Reklama



Te wyraźne inspiracje Paulem Simonem (zresztą nie tylko nim - nierzadko też w grze zespołu słychać odwołania do twórczości Talking Heads, etnicznych wycieczek Petera Gabriela) schodzą jednak na drugi plan i zupełnie nie uwierają, bo Vampire Weekend nie zadowalają się biernym składaniem hołdu swojemu bohaterowi. Do charakterystycznych funkujących afrykańskich gitar i plemiennych rytmów dołączają organicznie brzmiące syntezatory i elektroniczne wstawki, kojarzące się z globalną twórczością M.I.A. Są one jednak tak subtelnie wyprodukowane, że ich plastikowy rodowód znika, stając się po prostu jednym z naturalnych elementów aranżu.

Reklama

To kolejna rzecz, której zespół szczęśliwie nie zatracił w drodze do sławy. Bo mimo większego budżetu i komfortowych warunków pracy (perkusja i część instrumentów akustycznych tym razem były nagrywane w hi-endowym nowojorskim studiu) ich płyta brzmi nadal bardzo osobiście i intymnie – niemal rodzinnie. To cały czas grupa inteligentnych obserwatorów komentujących swoim własnym, niepodrabialnym językiem rzeczywistość wielkomiejskiej Ameryki (tak jak w refrenie „I Think UR Contra”, w którym Ezra śpiewa: „chciałaś dostać się do dobrej szkoły i mieć przyjaciół z bogatych domów, a ja chciałem tylko ciebie”).

Dzięki temu „Contra” brzmi jednocześnie futurystycznie, przełamując śmiało stereotypy dotycząc muzyki czarnego lądu, ale jednocześnie wydaje się niezwykle bliska i doskonale oswojona. Tym samym wielkie oczekiwania, jakie pokładano w nowym zespole zostały spełnione. „Contra” to idealnie skrojony, świeży pop, który wydaje się najlepszym antidotum na zimową chandrę.