Ostatnie poważne zestawienie najlepszych gitarzystów wszech czasów ogłosił magazyn „Rolling Stone” w 2003 r. Wygrał je obowiązkowo Jimi Hendrix, a kolejne miejsca zajęli tak zasłużeni muzycy jak m.in. Duane Allman, B.B. King, Chuck Berry, Eric Clapton, Jimmy Page i Keith Richards. Mimo to lista wzbudziła ogromne kontrowersje głównie z dwóch powodów. Zabrakło przede wszystkim na niej takich wirtuozów jak Joe Satriani, Steve Vai, Chris Rea, Gary Moore, a nawet Slash i Eddie Van Halen. Za to wśród dwudziestu najważniejszych nazwisk znaleźli się np. John Frusciante (Red Hot Chili Peppers), Jack White (The White Stripes) i Kurt Cobain (Nirvana). Z werdyktem amerykańskich dziennikarzy w wielu przypadkach można się nie zgadzać. Zwraca on jednak uwagę na istotne zjawisko ostatnich dekad, jakim jest przewartościowanie się pojęcia „mistrza gitary”.
Zabić bluesa
Czym zatem zasłużył się dla muzyki Hendrix? Zrewolucjonizował sposób gry na gitarze elektrycznej, która w jego rękach przestała być tylko inną, amplifikowaną wersją akustycznego instrumentu. Dzięki grze na rozkręconym na pełną głośność wzmacniaczu osiągnął zupełnie nowe, przesterowane i jazgotliwe brzmienie swojego Fender Stratocastera, a do tego potrafił wykorzystać w grze przenikliwy dźwięk sprzężenia zwrotnego. Oprócz tego podczas solówek używał również efektu wah-wah oraz kilka innych przetworników zaprojektowanych specjalnie dla niego. Jednocześnie przy tych wszystkich możliwościach nigdy nie popadał w tanie efekciarstwo, jedynie kierował się swobodą improwizacji, a jego kompozycje nie były tylko pretekstem do kolejnych popisów, lecz nawiązywały do bluesowej tradycji B.B. Kinga, Muddy Watersa i Howlin’ Wolfa.
Dzięki temu został również zapamiętany nie tylko jako wspaniały performer, który na scenie podpalała instrument i potrafił wydobywać z niego dźwięki nawet zębami, ale do żelaznego kanonu muzyki rockowej przeszły dzięki niemu takie utwory jak m.in. „All Along the Watchtower”, „Little Wing”, „Voodoo Child”, „Purple Haze”. Inspirowali się nimi już wtedy tacy genialni gitarzyści jak Pete Townshend z The Who, Eric Clapton z Cream oraz Jimmy Page z Led Zeppelin i Tony Iommi z Black Sabbath, którzy potem stali się bezpośrednią inspiracją dla całej fali zespołów hardrockowych i metalowych.
W związki z tym Hendriksa można nazwać pionierem, mistrzem, geniuszem, a nawet szaleńcem, ale na pewno nie wirtuozem. Termin ten powszechnie kojarzony z jego osobą został raczej wprowadzony wtórnie wobec jego dorobku i w sprzeczności z jego postawą. Przyczynili się do tego głównie biali, dobrze wyedukowani instrumentaliści, którzy od końca lat 60. i przez większą część lat 70. utożsamiani byli z nurtem rocka progresywnego. Przy komponowaniu swoich utworów posługiwali się terminologią zaczerpniętą ze słownika muzyki klasycznej, a rolę gitarzysty sprowadzili do poziomu wykonawcy przeznaczonych na niego partii. Co za tym idzie, przestała się liczyć jego osobowość, twórcze podejście do muzyki, a ważniejsze stały się jego umiejętności czysto techniczne. Po prostu gitarzysta musiał umieć zagrać wszystko i do tego najlepiej jak najszybciej.
Oczywiście trudno tutaj przemilczeć nowatorskie rozwiązania chociażby Roberta Frippa (King Crimson) czy Davida Gilmoura (Pink Floyd). Ale trzeba też zwrócić uwagę na to, że ich czysto intelektualne podejście, ciągła potrzeba postępu i dążenie do perfekcjonizmu w pewnym momencie zwyczajnie zabiły nieposkromionego bluesowego ducha, który towarzyszył od początku temu gatunkowi. Zresztą wirtuozeria stała nie tylko przekleństwem rocka – była wyznacznikiem wartości artystów na niezwykle kreatywnej scenie jazzowej, gdzie królowały jazzrockowe formacje typu Mahavishnu Orchestra z Johnem McLaughlinem na czele, a jej fascynacji uległ nawet taki wizjoner jak Frank Zappa, którego nadwornym gitarzystą był przecież Steve Vai.
Ten nieznośny stan rzeczy częściowo zniszczyła dopiero w drugiej połowie lat 70. punkrockowa rewolucja. Przeciwstawiając się pustej formule rocka, jego pompatyczności i postępującemu konserwatyzmowi, z reguły domorośli muzycy powiedzieli głośno „nie” obowiązującym zasadom i całej muzycznej tradycji. Wymieniani wśród najbardziej zasłużonych gitarzystów Johnny Ramone z The Ramones czy Joe Strummer z The Clash nie przywrócili jednak dawnego porządku w muzyce, ale wprowadzili nowe zasady. Ograniczały się one do hasła „zrób to sam”, czyli złap za gitarą i zacznij po prostu grać, znajdź własny styl i bądź najlepszym w tym, co robisz. Właśnie z tego myślenia nastąpił kolejny rozkwit oryginalnych artystów i nowych nurtów. Zamiast ćwiczyć bluesowe skale i próbować ścigać się w prędkości solówek z Hendriksem, gitarzyści starali się np. grać metalowo, czyli jeszcze ciężej i ostrzej, w hardcore’owy sposób rwać riffy albo zupełnie w drugą stronę upraszać melodyjne partie i używać dużej ilości efektów.
Znów równie ważne stał się to, co muzycy mają do powiedzenia – ich umiejętność prowadzenia zespołu i pisania piosenek, a nie tylko jak. Dlatego też po latach na słynnej liście sporządzonej przez Rolling Stone zamiast nazwisk wielkich wirtuozów, pojawiają się, takie postaci jak: Kirk Hammett (Metallica), Greg Ginn (Black Flag), Tom Verlaine (Television), The Edge (U2), Thurston Moore (Sonic Youth), Kelvin Shields (My Bloody Valentine). Nie wspominając o samym Kurcie Cobainie, który zapewne nie zagrałby żadnej z kompozycji King Crimson czy Pink Floyd, nie powtórzyłby solówki Slasha czy Eddie Van Halen, a jego gitara nie kosztowała nawet połowy ceny tych sygnowanych nazwiskami Vaia czy Satrianiego. Za to jego gitara brzmiała równie jazgotliwie i mocno co Hendriksa, a utwory miały punkrockową energię i prostotę.
Uratować rocka
Ciekawe, jak w tym roku wyglądałaby taka lista gitarzystów sporządzona przez „Rolling Stone” – bo raczej nie ma szans, żeby takiego zadania podjął się któryś z magazynów brytyjskich, gdzie nigdy nie było kultu gitarzystów. Z pewnością pozycji nie straciłby Hendrix ani żaden z klasyków bluesa i rock’n’rolla. Za to na pewno do pierwszej dziesiątki awansowałby Jack White – w końcu od początku dekady razem z White Stripes i kolejnym składami The Raconteurs i The Dead Weather buduje pozycję głównego kontynuatora najlepszej tradycji gry na gitarze, a w filmie „Będzie głośniej” próbował udowodnić swoją wyższość nad Jimmym Page’em i The Edge. A razem z nim Josh Homme, który wyrasta z ciężkiego, psychodelicznego stoner rocka, jest autorem najlepszych albumów Queens Of The Stone Age broniących honoru muzyki rockowej, założycielem wielu pobocznych projektów oraz liderem supergrupy Them Crooked Vultures z Jimmym Page’em i Davem Grohlem.
Swoje miejsce w setce powinni znaleźć też niektórzy gitarzyści wywodzący się z nowej rockowej rewolucji czy kolejnej fali indie rocka (Yeah Yeah Yeahs, The Strokes), choć większość z nich niestety wciąż pozostaje dla szerszej grupy odbiorców anonimowa. Podobnie zresztą z muzykami takich metalowych formacji jak Mastodon, Sunn O))), Dillinger Escape Plan - często przecież są oni również postrzegani przez pryzmat zespołów, z którymi grają i ich dorobku płytowego, a nie indywidualnych umiejętności. Wreszcie na koniec pozostaje najtrudniejsza kwestia klasyfikacji gitarzystów, którzy przenieśli gitarę niejako w XXI wiek, używając do tego samplerów i laptopów. Dotyczy to zarówno Johnny’ego Greenwooda z Radiohead, jak i Christiana Fennesza - w końcu oni też zmienili myślenie o funkcji i możliwości gitary, nawet jeśli sięgnęli po środki z kręgu muzyki współczesnej, a nie bluesa.