Dwa lata temu w recenzjach jego genialnego albumu „22 Dreams” przewijało się określanie, że jest to idealne podsumowanie kariery, prezent na 50. urodziny i dzieło życia na miarę „White Album”. Tymczasem jakby na przekór wszystkim Weller w wywiadach podkreślał z uporem maniaka, że wcale nie zamierza jeszcze żegnać się z najwierniejszymi fanami, ale właśnie wkracza w kolejny etap kariery.
Lepiej późno niż wcale – szczególnie że słowa dotrzymał, i to w jakim stylu. Słuchając „Wake Up the Nation”, znów można odnieść wrażenie, że mamy do czynienia z kolejnym przeglądem tego wszystkiego, co najlepsze wydarzyło się w muzyce w latach 60. i 70. – od awangardy, rockowej psychodelii przez rock progresywny, blues-rock, biały soul i funk aż po elegancki orkiestrowy pop.
Tym razem jednak Paul Weller upchnął te wszystkie pomysły w szesnastu krótkich i zwięzłych utworach trwających w sumie zaledwie 40 minut. Czasem bywają one zupełnie absurdalne, jak choćby pięcioczęściowa suita „Trees” zaśpiewana falsetem, albo niezwykle przebojowy „Aim high” czy lounge’owa instrumentalna miniaturka „In Amsterdam”.
Do tego nie brakuje tu też zaskakujących – jak na Wellera – ukłonów w stronę samego Davida Bowiego w dostojnym „Andromeda”. Jednocześnie Wellera wspierają na „Wake Up the Nation” dosyć niecodzienni goście – m.in. członkowie The Tornados, Electric Light Orchestra, a nawet legendarny Kevin Shields z My Bloody Valentine i jego dawny kolega z zespołu, basista Bruce Foxton w klasycznym kawałku w stylu The Jam „Fast Car Slow Traffic”.
Trudno dzisiaj wyobrazić sobie na brytyjskiej scenie drugą równie kreatywną postać, która potrafiłaby tak sprawnie ogarnąć też wszystkie gatunki, a do tego skomponować tyle znakomitych piosenek. Ale to tylko kolejny dowód na to, że czytelnicy magazynu „NME” słusznie przyznali w tym roku Wellerowi tytuł Boskiego Geniusza i teraz może on sobie pozwolić na wszystko.
Jednocześnie w tych piosenkach – mimo całej różnorodności – wciąż łatwo rozpoznawalne pozostają: jego charakterystyczna miękka barwa głosu, wyrazista ekspresja wokalna, a w tekstach otwarcie manifestowane poglądy polityczne i społeczne. Czy to w radykalnym lewicowym „7&3 Is The Striker’s Name” i nawołującym do przejęcia władzy w swoje ręce „Find the Torch, Burn the Plans”, czy w ironicznym „Wake Up the Nation”, w którym muzyk nawołuje Brytyjczyków do tego, żeby wyszli wreszcie z Facebooka i wrócili do rzeczywistości – Paul Weller wciąż pozostaje wierny swoim ideałom.
Oczywiście można mu zarzucać, że jest w tym wszystkim trochę naiwny i może nie przystoi mu w tym wieku dalej się wygłupiać i zgrywać wiecznego rock’n’rollowca, ale przecież na takiej wyrazistej postawie Weller zbudował swój mit, stał się idolem pokolenia wychowanego w latach 70. i wyraźnie wyróżnia się konsekwencją na tle swoich rówieśników. Bo jeśli zastanowić się, kto tak naprawdę przetrwał z sensem z tamtych czasów, do głowy nie przychodzi zbyt wiele nazwisk. Powoli zmierzający na emeryturę Elvis Costello? Zmarginalizowany bard Billy Bragg? Upajający się nieustannie swoimi legendami Bob Geldof i Sting? Czy może członkowie wciąż powracających formacji Sex Pistols, Buzzcocks, The Specials, Madness, albo The Stranglers, próbujący bezwstydnie odcinać kupony od swoich dawno przebrzmiałych legend?
Paul Weller takimi albumami jak „22 Dreams” i najnowszym „Wake Up The Nation” po latach solowej kariery już nie tylko utwierdza pozycję ojca chrzestnego modsów czy britpopu, ale ma szansę rzucić wyzwanie jego przyszłym następcom. A ci powinni czuć do niego respekt.