Ostatnie miesiące nie były dobre dla Rufusa Wainwrighta. W styczniu zmarła matka artysty – folkowa artystka Kate McGarrigle, która była wokaliście wyjątkowo bliska. Jakby tego było mało, Wainwright w burzliwej atmosferze zakończył współpracę z Metropolitan Opera, po tym jak jej kierownictwo nie zgodziło się na wystawienie zamówionej u niego opery (poszło o libretto napisane w języku francuskim). Nic dziwnego, że „All Days Are Nights: Songs For Lulu” to najbardziej wyciszony album w karierze 36-letniego nowojorczyka.
Nie znajdziecie tu popowego przerysowania i przepychu, jaki towarzyszył płycie „Release the Stars” albo niedawnej „Rufus Does Judy at Carnegie Hall”, poświęconej twórczości Judy Garland. W kąt poszły orkiestrowe aranże – w tej podróży Wainwrightowi towarzyszy tylko fortepian. Paradoksalnie nowe piosenki, mimo skromnej oprawy, mają większą siłę. Tylko wokalista tego kalibru, poruszający się z równą swobodą po terytorium opery jak jazzu i popu mógł nagrać tuzin staromodnych pieśni, które trzymają w napięciu od początku do końca.
„Jeśli mówimy o współczesnych twórcach, to nie przychodzi mi obecnie na myśl lepszy songwriter niż Rufus Wainwright” – tak o amerykańskim wokaliście i multiinstrumentaliście wyrażał się kilka lat temu Neil Tennant. I trudno się z nim nie zgodzić. Już od otwierającego nową płytę „Who Are You New York” jasne staje się, że mamy do czynienia z czymś wyjątkowym. Pozornie wszystko jest jak wcześniej: dramatyczny tenor sączący dekadenckie frazy w kulminacyjnych momentach podkreślane operowymi zaśpiewami, do tego fortepianowy podkład zdradzający fascynacje autora twórczością Franza Schuberta, niemiecką szkołą kabaretu i ragtime’ową pulsacją.
Jednak pod powłoką tych kompozycji czai się dysonans ocierający się o szaleństwo. Tak jak we wspomnianym „Who Are You New York”, w którym przejmującemu wokalowi towarzyszą ostinatowe arpeggia, jakich nie powstydziłby się Philip Glass, albo w „Sonnet 43” napisanym do sonetu Szekspira, zbudowanym na niepokojących dysonansowych pochodach harmonicznych. To nigdy nie są zwyczajne „ładne akustyczne piosenki”. Nawet kiedy Rufus nawiązuje do ragtime’owego szaleństwa Scotta Joplina („Give Me What I Want and Give It to Me Now!”) albo gershwinowskiego polotu („True Loves”), to swój śpiew i grę łamie niepokojącymi „zepsutymi” melodiami, sprawiającymi wrażenie, jakby powstały w głowie obłąkańca.
Wainwright to nie tylko utalentowany kompozytor, ale równie doskonały performer, co tylko potwierdza na tej płycie. Miałem okazję podziwiać go na żywo podczas warszawskiego koncertu w Palladium w 2008 roku. W życiu nie widziałem tak naturalnego wokalisty – nowojorczyk tryskał luzem i czuć było, że może zrobić z publicznością, co zechce. Tę samą nonszalancję udało mu się przemycić na nowej płycie. Choć brak tu tęczowych fajerwerków i humoru, gorzkie słowa wokalista dozuje z rzadko spotykaną lekkością i naturalnością. Jest przy tym tak przekonujący, że w mig zapomina się o nielicznych życiowych bon motach w rodzaju: „z sercem z kamienia daleko nie zajdziesz” („True Love”).
Ta płyta jest też ewenementem z innego powodu – nie pamiętam już, kiedy ostatnio słuchałem współczesnego nagrania, które odznaczałoby się taką naturalną dynamiką (na myśl przychodzi mi tylko „Raising Sand” Roberta Planta i Alison Krauss). Nic nie jest tu sprasowane na potrzeby radia – brak inwazyjnej, dokuczliwej ściany decybeli. Nagle okazuje się, że głos i instrument może brzmieć ciszej lub głośniej. Zapewne taki efekt łatwiej osiągnąć w przypadku tak kameralnej płyty jak „All Days...”, gdzie nie ma nic poza głosem i fortepianem, ale aż miło robi się na myśl, że i muzyka rockowa mogłaby brzmieć podobnie, gdyby nie radiowe wojny głośności. To też płyta dla wszystkich, którzy słuchając Michaela Buble albo Harry’ego Connicka Jr., mają wrażenie, że to utalentowani chłopcy, ale bez krzty osobowości – tej trzeba szukać u Wainwrighta.