Pogodno właśnie startuje w kolejnym, już w trzecim składzie dowodzonym przez ciebie – traktujesz to jako nowe otwarcie dla zespołu?

Jacek „Budyń” Szymkiewicz: Na razie sytuacja jest na tyle dynamiczna, że trudno jest mi spojrzeć na nowy zespół z dystansem i obiektywnie go opisać. Nie wiem, czy jest to początek nowego początku, czy może początek końca, rozpoczęcie dojrzałego etapu czy może powrót do punktu wyjścia zespołu Pogodno. Na pierwszej płycie graliśmy w trio i to było takie uczucie, kiedy poznajesz dziewczynę, zakochujesz się w niej i razem lecicie na totalnej ilości endorfiny. Wszystko wydaje się wtedy klarowne i nie musicie nawet sobie mówić o tym, że się kochacie i będziecie razem ze sobą do końca życia – wystarczy tylko spojrzeć sobie w oczy. Dlatego tamta ekipa poruszała się szaloną, wewnętrzną energią, gdzie niczego nie trzeba było układać i każdy był świadomy swojej roli. Drugi skład był bardziej dojrzały i panował w nim pewnego rodzaju egalitaryzm. Wszyscy byli równie ważni, a ja jedynie żartobliwie byłem nazywany liderem – pełniłem funkcję symboliczną. Niestety okazało się, że jesteśmy dziećmi naszych komunistycznych rodziców, czyli uznaliśmy, że jeśli coś należy do wszystkich, to w rzeczywistości jest niczyje. W absurdalny sposób zespół osiadł na laurach i zaczął fascynować się własnym zapachem, zamiast inspirować się do dalszych działań. Teraz jest nowy skład, inna muzyka i inne oczekiwania – przyszedł czas na monarchię.

Reklama

A może po prostu jesteś trudną osobą we współpracy?

To chyba nie jest pytanie do mnie. Ale gdybyś zadał to pytanie inaczej, czy lubię pracować z ludźmi i czy bywam problematyczny, to odpowiem tak – uwielbiam pracować z ludźmi, chociaż nie brakuje między nami problemów. Ponieważ ja stawiam wobec zespołu konkretne wymagania, bardzo zależy mi na pewnych sprawach, a moje cechy charakteru sprawiają, że staję się wtedy nieznośny. Z drugiej strony patrząc na efekty tej konsekwencji, ludzie, z którymi pracuję, również uczestniczą później w splendorze chwały. To powinno najlepiej rekompensować im moją upierdliwość. Można nawet potraktować tę cechę jako pewną zaletę, bo powoduje ona w pracy pewien dreszczyk emocji i dzięki temu nigdy nie jest nudno.

Zdajesz sobie sprawę z tego, że teraz właściwie startujesz z pozycji zespołu znanego z przebojów „Orkiestra”, „Pani w obuwniczym” czy „Uśmiech się”?

Nie, bo naszą ostatnią płytą była „Opherafolia”, czyli rzecz teatralna z zupełnie innej bajki. I nowy album jest właśnie kontynuacją tego kierunku, a nie powrotem do „robi nam paparara”. Zresztą dziennikarze, pisząc o Pogodnie, często używali określeń – zespół nieprzewidywalny i zaskakujący. W związku z tym, jeśli chciałbym dalej nagrywać takie piosenki jak „Orkiestra”, to musiałbym zrezygnować z tego, co czyni naszą muzykę właśnie nieprzewidywalną i zaskakującą. Nie mam żadnego problemu z tym, żeby teraz wszystko, co dotychczas osiągnęliśmy, rozwalić w drobny pył i zobaczyć, co zostanie po tym, jak osiądzie kurz.

Czy kiedy odnosiliście tamte sukcesy, liczyliście na to, że za chwilę możecie stać się nowym Kultem, T.Love czy Pidżamą Porno?

Reklama

Tamten okres zapamiętałem tak, że mieliśmy olbrzymią liczbę ludzi na koncertach i graliśmy w większych salach. Natomiast jako parszywy egoista jestem zawsze taki skupiony na tym, co robię, że mało czasu poświęcam na zastanawianiem się nad tym, czy podążam drogą jakiegoś mniej lub bardziej znanego zespołu. Więcej emocji budzi u mnie to, że mogę zrobić muzykę do spektaklu albo do filmu. Kiedy ktoś prosi mnie o napisanie tekstu albo jest pomysł na ekstrawagancki występ z dziwną sekcją dętą, smyczkową, chórem dziecięcym – takie rzeczy przyciągają moją uwagę. Teraz kariera byłych członków i członkini Pogodna wygląda tak, że ci z nas, którzy chcieli dostawać nagrody, dostają je. Ci, którzy wolą taplać się w błotku organicznej roboty, taplają się w błotku.

Rozumiem, ale może przynajmniej chcieliście wtedy wreszcie coś zmienić w polskiej muzyce popularnej, wnieść do niej więcej oryginalności, świeżości i radości?

Gdybyśmy byli świadomi naszego celu, pewnie nasza kariera potoczyłaby się zupełnie inaczej. A my po prostu intuicyjnie wiedzieliśmy, czego oczekujemy od naszej muzyki, jaka powinna być i jak powinna wpływać na odbiorców – czyli powinna organicznie wnikać w człowieka, powinien on nią oddychać i poruszać się z nią. Poza tym nie przypominam sobie żadnego dekalogu postępowania, instrukcji obsługi kariery czy wykazu wrogów generalnych i największych przyjaciół. Muzyka powinna dawać poczucie wolności, które ściąga z ciebie strach i dzięki temu jesteś w stanie zrobić wszystko. To prawie tak jak z zakochaniem.



W międzyczasie nagrałeś dwie solowe płyty, zrobiliście albumy z muzyką do sztuki teatralnej i słuchowisko – czy to miała być próba ucieczki od mainstreamu?

Nie, nie mieliśmy żadnego masterplanu. Kiedy jesteś w dynamicznej sytuacji, nie jesteś w stanie ogarnąć wszystkich jej aspektów i tworzyć na bieżąco planu działania – rzeczywistość jest inna. Z reguły z pięciu rzeczy, na które liczyliśmy, wychodziła może jedna, a cztery inne pojawiały się przypadkiem. Większość naszych działań filmowych czy teatralnych była raczej reakcją na bieżącą sytuację. Nie robiliśmy sobie bilansu na zasadzie – tutaj robimy coś dla dużej liczby ludzi, a tutaj dla higieny psychicznej zrobimy coś innego dla mniejszej. Jest jeszcze inny aspekt, który nadał tempo tym wszystkim ruchom, a jest nim nasze życie prywatne. Kiedy gra się koncerty przez trzy miesiące non stop, to powstają poważne scenariusze pełne szczęśliwych momentów, ale też tragedii i złamanych serc. Musiałbym więc zrobić z siebie półboga, który jest w stanie ogarnąć wszystko i perfekcyjnie dobierać kolejne kroki na grząskim gruncie show-biznesu.

Czyli pojawia się rodzina, dzieci, i kończy się rock’n’roll?

To wszystko tak naprawdę zależy od człowieka. Jeżeli startujesz z poziomu szalonego zezwierzęcenia i dzikiej potrzeby buntu, to mniej więcej w wieku 25 lat wciąż zdajesz sobie sprawę z tego, że świat jest nieuczciwy, ale już zaczynasz pobierać jedną ręką profity z tej nieuczciwości, bo twój bunt jest mniejszy o połowę. Potem masz 30 lat, żonę, dziecko, samochód, pralkę, mieszkanie na kredyt i wtedy musisz pobierać profit z nieuczciwości obydwoma rękami, więc bunt jest ci zbędny. Wreszcie kończy się to tak, że w wieku 40 lat ubierasz się wciąż jak nastolatek, bo to jest część twojego zawodu. Wiesz też, że wściekłość na gitarze równa się septymowe E-dur z dużą ilością przesteru w niewielkiej odległości od wzmacniacza. W związku z tym starasz się przekuć ten bunt w pustą formę, dzięki której możesz zarabiać pieniądze. Inne podejście jest takie, że nie umiesz sobie do końca wytłumaczyć tego, co robisz. A im dłużej żyjesz, tym bardziej zdajesz sobie sprawę z tego, że granie muzyki jest dla ciebie najistotniejszą rzeczą. Kiedy pojawia się jeszcze rodzina, to chcesz przekazać swojemu dziecku przekonanie o tym, że są pewne rzeczy, które są cholernie ważne i nie mogą się nigdy stać jedynie pustą formą. Tak jak na przykład muzyka, która nie może być tylko twoim warsztatem pracy, ale musi utrzymywać cały czas wysoki poziom niebezpieczeństwa znaczeń. Wtedy posiadanie rodziny nie kastruje twojej twórczości, ale działa na ciebie mobilizująco i dodaje ci skrzydeł.

Skąd w takim razie tyle sarkazmu na płycie „Wasza Wspaniałość”?

Jeżeli moimi ostatnimi doświadczeniami były rozpad miłości i przyjaźni, to na płycie pojawia się sarkazm w utworach bolesnych i dotyczących istotnych spraw. I nie jest to żadne darcie łacha – uważam, że jeżeli żyjemy w taki sposób, który odbiera miłości i przyjaźni to niebezpieczeństwo znaczeń, to jest to najgorszą rzeczą, jaką możemy zafundować sobie i bliskim. Ta płyta jest dowodem na to, że w życiu jednak może być tak, jak czujesz, i możesz zrobić więcej, niż mogło ci się wydawać. Ważne są rzeczy, które chcesz, żeby zachowały znaczenia i wartość, o jakie zawsze ci chodziło.

Dlaczego w takim razie zawsze chodzi o miłość?

Jak włączysz telewizor, radio, weźmiesz książkę czy płytę, to wszędzie znajdziesz to bredzenie o miłości. Język ludzki jest tak skonstruowany, że staje się przyrządem do polowania na kolejnego partnera lub partnerkę. Ale kiedy zaczynasz się temu wszystkiemu uważnie przyglądać i zaciśniesz hamulec ręczny, to zrozumiesz, że wcale nie ma w tym prawdziwej miłości. To jest tak naprawdę taki jeden wielki, pusty i egoistyczny balon, który polega na ciągłym mówieniu o sobie – daj mi, dla mnie, mnie, moja oraz myśleniu o zaspokajaniu własnych potrzeb seksualnych. A jak zaczynasz myśleć o miłości jako o czymś bezinteresownym, pozbawionym tego ciążenia i próbujesz przełożyć na to, co ludzie nazywają miłością, to widzisz tylko źle sfastrygowaną szmatę, która próbuje oszukać suknię.

Ale przecież od czasów The Beatles nie da się inaczej śpiewać o miłości.

Jeśli się nie da, to świetnie. To znaczy, że jest w końcu coś, co warto zrobić w muzyce.