„Kryzys komunizmu” jest pierwszym pełnoprawnym wydawnictwem Kryzysu. Dlaczego dopiero teraz dostajemy ten materiał i czemu po 30 latach wracasz do czegoś, co wydawało się, jest niemożliwe do wskrzeszenia?

Robert Brylewski: Realia były takie, że pierwszy raz udało nam się wejść do prawdziwego studia dwa lata po rozwiązaniu zespołu. W 1982 roku zaczęliśmy sesję nagraniową już jako Brygada Kryzys, pod przykrywką kapeli rzekomo testującej studio Tonpressu, które miało być oddane do użytku. Pierwszych właściwych nagrań mogliśmy więc dokonać po znajomości. Wtedy nie było możliwości, żeby taki zespół jak nasz, z taką nazwą i tekstami jak Kryzys wszedł w normalny sposób do studia i nagrał oficjalnie album. Pierwsza płyta została bez naszej wiedzy wydana we Francji, z przekory – zespół z komunistycznej Polski nagrywa płytę, która ukazuje się w czerwono- białej obwolucie z napisem „Solidaryzujemy się z polskim rockiem”. Paranoja.

Reklama

Ale dla wielu ludzi właśnie ta płyta jest fenomenalnym zapisem tamtych czasów, a także rewolucji w polskiej muzyce...

Dlatego przy „Kryzysie komunizmu” za wszelką cenę chcieliśmy uniknąć uwspółcześniania, bo skoro tamta płyta Kryzysu faktycznie była zapisem naszych czasów, to po co to zmieniać? Ona przecież pokazywała imperium późnego Gierka, które się rozpada na naszych oczach, kraj, w którym służby specjalnie nie są już za bardzo w stanie nad niczym zapanować. My, uczniowie liceum, czuliśmy się prawie bezkarni, byliśmy gówniarzami, którzy dokazują, ile wlezie, w całym tym bajzlu, który już prawie nikogo nie obchodził.

Urodziłam się dwa lata przed powstaniem zespołu, i co oczywiste, nie załapałam się na boom punkowy. Moim pokoleniem rządził grunge na zmianę z Madonną. Ale rozmawiałam też z człowiekiem ponad 40-letnim, który powiedział, że gdy przeżywał pierwsze fascynacje muzyczne, Kryzys już nie istniał.

Kolega mógł się najwyżej załapać na późnego Dezertera...

I tak było. Biorąc pod uwagę fakt, jak zespół wpływał na to, co się działo z polską muzyką w tamtym i następnym dziesięcioleciu, czy czułeś siłę oddziaływania Kryzysu?

Reklama

Myśmy bardzo wcześnie wiedzieli, że tak naprawdę to zamierzamy się na jakąś świętość, bo ta cała otoczka show-biznesu, czyli pokazywanie się, koncerty, bilety, nagrywanie płyt, była zarezerwowana dla gwiazd, którymi nie byliśmy. Nie mieliśmy w swojej kategorii dużej konkurencji, bo prócz nas działało tylko kilka innych młodych zespołów. Oczywiście działały też duże spółki autorskie, jak Kombi, Lady Pank czy nawet Oddział Zamknięty. Już jako Brygada Kryzys mieliśmy świetnego menedżera, Jacka Olechowskiego, który potrafił zauważyć potencjał reklamowy nawet w nazwie zespołu – bo wtedy kryzys gospodarczy zaczynał być na ustach wszystkich, to było modne słowo.



Jak reagowała publiczność? Podobno w domach kultury i małych klubach, gdzie wtedy występowaliście, ludzie byli pod takim wrażeniem, że dziewczyny podczas pogowania nawet obcinały sobie włosy, jak wspomina Zygzak w dokumencie „Exodus”.

Pierwotnie, przed Kryzysem, grupowaliśmy się w kilkunastoosobowe tzw. załogi i w takich składach graliśmy. Stałej załogi było około 200 osób, na koncerty przychodziło trochę więcej ludzi spoza naszej grupy, faktycznie część z nich to były punkujące licealistki. Najbardziej wzruszające reakcje zdarzały się na Śląsku. Młodzi górnicy dostawali szału: na scenę leciały pieniądze, potem łańcuszki, zegarki. Dla nich ta muzyka była jak jakieś totalne... nie wiem....

Wyzwolenie?

Jak wyjście z podświadomości. Paradoksalnie największa trasa koncertowa w moim życiu była właśnie z Kryzysem, bo wtedy odbywało się to jeszcze wedle starych zasad: pakowano kilka zespołów w autobus i po kolei objeżdżano z nami miasta Zagłębia. Dla młodego licealisty, jak ja, takie koncerty to był prawdziwy szok, i pewnie dlatego zdecydowałem się rzucić szkołę. Czasem mieliśmy jeden wzmacniacz dla gitary na scenie, ale bezczelnie parliśmy do przodu, graliśmy i bawiliśmy się świetnie.

Pierwsze płyty najważniejszych polskich zespołów: Deadlocka, Kryzysu i Brygady Kryzys, zostały wydane za granicą. To wynikało tylko z fascynacji Zachodu tematem żelaznej kurtyny czy także z tego, że brzmieliście świeżo nawet dla obytych z taką muzyką Anglików?

Zawsze mówię, że ci cwaniacy z Zachodu, którym zwykle za wszystko przecież trzeba było płacić, zrobili nam w kraju większą przysługę tymi archiwalnymi nagraniami niż my im. Ich wsparcie, nie ukrywam, było przyczyną naszej dalszej działalności, już pod szyldem Brygady Kryzys. Marc Boulet nie wyglądał mi na znawcę muzyki, potraktował te nasze nagrania jako doświadczenie socjologiczne, tak samo jak muzykę ludów chińskich, którą też wtedy wydawał. Francuzom i Anglikom mogła się podobać ta otoczka: komuna, bieda, stan wojenny, „Solidarność”, siermiężny Pałac Kultury i Nauki... Ale muzyka w tym wypadku była na drugim planie. Nie mam co do tego wątpliwości, gdy wspominam takie brednie, jak adnotacja na płycie Brygady Kryzys, że nasz koncert został rozbity przez policję czy że byliśmy bici. To była nieprawda, ale wtedy takie legendy się rodziły na pniu.

W czym więc tkwi ponadczasowość Kryzysu?

Myślę, że to się bierze po części z tekstów, w których nigdy nie było nic wprost. Przez to mogą być wciąż autentyczne, ale nie do końca my za to odpowiadamy. Pewien wpływ na to, jak się dziś odbiera Kryzys, może mieć stagnacja w sztuce, jaka trwa od lat 90. I w modzie, i w muzyce jest zastój, wszystko dziś może być „post” – jest postmodernizm, postpolityka, postrock... Jednak od czasów Nirvany nie było żadnego przełomu. Wartościowa muzyka powstaje cały czas, ale rewolucji brak.



Lipiński mówił, że w latach 70. i 80. wyrosło pokolenie ludzi pozbawionych złudzeń co do tego, w jakiej Polsce żyją. Ty byłeś ich pozbawiony?

On był starszy, więc załapał się na ruch hippisowski, na całą tę polityczno-społeczną pracę u podstaw. W naszym przypadku nie chodziło o ideologię, nawet nie chodziło o wykorzystanie hasła „No future”, które przywędrowało do nas z Londynu. My po prostu organizowaliśmy sobie czas. Muzyka była dla nas jak jakiś genetyczny nakaz. Tak jak dla innych wówczas robienie własnych pisemek, gazet, fanzinów, to była część podziemnej kultury – i radość, że można sobie coś tam samemu zrobić, czego nie było na rynku.

Nie kusi cię, żeby nagrać płytę realnie zaangażowaną w politykę?

Nawet gdy intuicyjnie nagrywałem płyty zaangażowane, one pozornie nie były zaangażowane. Najbardziej zaangażowana była płyta Izraela „Biada, biada, biada”. To było w stanie wojennym, i my byliśmy naprawdę zupełnie niezrozumiali dla środowisk decydenckich. Co to jest, jakieś „rege”, lwy, symbolika dziwna? Nawet jak śpiewaliśmy „Babilon, Babilon system”, to tłumaczyliśmy cenzorowi, że inspiracją była Biblia czy megajoga. A za czasów „Czarnej brygady” Brygady Kryzys mistrzem w unikach cenzury był Lipiński. Więc nie, na pewno nie chcę nagrać płyty politycznej, bo nauczyłem się, że lepiej jest mówić naokoło.

Powiedziałeś kiedyś o zespole Izrael, że nie został stworzony, by sprzedawać płyty, tylko miał do spełnienia misję. Sam jednak przyznasz, że dziś muzykom trudno jest myśleć pozarynkowo. Izrael mógłby się dziś rozwijać tak samo jak na początku lat 80.?

To paradoks, ale dziś właśnie jest większa potrzeba grania takiej zawoalowanej muzyki niż wtedy. To się dobrze łączy z poprzednim wątkiem, w którym wspominałem, że dawniej pojmowałem muzykę intuicyjnie, a teraz bardzo świadomie. I dlatego uważam, że nie wolno na scenie muzycznej wprowadzać polityki. Kiedyś, nie tak znowu dawno, Tomek Lipiński podczas jednego z koncertów zaczął nagle krzyczeć ze sceny, że nie wolno wpuszczać Turcji do Unii Europejskiej. Pewnie miał swoje prawo mieć takie przekonania, ale zrobił to bez uzgodnienia z nami. Nasze działania za komuny były odzwierciedleniem realnego zagrożenia – nie było w tym histerii i pewnie dlatego były skuteczne. Nie zamierzam też nigdy agitować za żadną opcją polityczną ani partią. Moi znajomi prywatnie wiedzą, kogo poprę, i to wystarczy. Staram się szanować prawo ludzi do wyborów innych niż moje. Gdybym zaczął nagle krzyczeć ze sceny, że Jezus jest jedynym zbawieniem, źle bym się czuł wobec kolegów, którzy gdzie indziej Boga szukają.



Na drugiej płycie 52umu, „Superego”, jest wiersz Roberta A. Swansona „Mały wojownik” z takim refrenem: „Odłóż swój bęben – jesteś teraz w mieście i nie ma tu nikogo”. Rozumiem to tak, że dziś już ideologia czy antyideologia nie jest potrzebna muzykom...

Na tej płycie ja oczywiście głównie pomagam Konradowi Januszkowi, który jest autorem muzyki i tekstów. Wiem, że szalenie trudno prowadzi się takie projekty w pojedynkę, dlatego cieszę się, że mogę mu pomagać i że jemu, lekarzowi chirurgowi, udało się zrealizować marzenie sprzed lat i być zarazem muzykiem rockowym. Nowofalowcem chciał być chyba jeszcze jako nastolatek. Jednego tylko nie podzielam: pesymizmu jego tekstów. Będę zawsze dążył do tego, żeby postrzegać świat bardziej optymistycznie. Nasze życie jest w sumie wielkim paradoksem. Konrad ma dobre życie, żonę, dzieci, wakacje, samochód, pracę, która łączy się z prestiżem społecznym, bo reperuje ludziom twarze po wypadkach. A tu taka rozpacz, poczucie beznadziei. Może dlatego, że ja patrzę na wszystko ewolucyjnie. Dla mnie jest jasne, że świat idzie do przodu, i nie mam zamiaru się załamywać czymś tak banalnym jak korporacje czy McDonaldy.

Można być jeszcze smutnym z natury.

Tak, ale w tym wypadku wydaje mi się, że to podświadoma odpowiedź na to, co się z nami stało w tej demokracji. Nie mówię nawet, że zabrnęliśmy w komercję – to handlarstwo. My przehandlowaliśmy swój czas, który powinniśmy mieć dla siebie, na wytwórstwo różnych dóbr materialnych. Mało tego, przez swoją głupotę zabieramy pracę innym, bo musimy wziąć jeszcze jeden kredyt, kupić nowy samochód – kółko się zamyka.

Myślisz, że Polacy jeszcze się nie nażarli?

Na pewno jest trochę lepiej niż kilka lat temu, bo silniej rozkwitają takie spontaniczne akcje kulturalne. Ale w ciągu ostatnich dziesięciu lat kultura spadła na przedostatnie miejsce w bieżących potrzebach społecznych. Jak ktoś wątpi, może otworzyć pierwszą z brzegu gazetę i tam już są tylko nekrologi dla kultury. Przed nią jest jeszcze nauka, która zajmuje jedną czwartą szpalty, a jak się otworzy wiadomości gospodarcze, to tam jest cała książka na ten temat. Jak pokryć deficyt, jak ratować franka – to bzdura, żeby tyle na ten temat pisać.

Może artyści powinni być biedni, żeby nie wpaść w sidła komercji?

O nie, nikomu nie życzę biedy. Ja nie jestem biedny, ale też nie jestem bogaty. Ale artysta, który nie ma szans, żeby się zrealizować i popada w nędzę, to strata człowieka. Widziałem wiele takich przypadków, staczanie się w narkotyki i alkohol. Też mam coś takiego w głowie, że muzycy powinni być skuteczni w czasach kryzysu, bo charakter się hartuje. W ogóle my mamy tendencję do wpadania w euforię w ciężkich momentach życia, które nas testują. Dla mnie szokiem było zobaczyć w telewizji starszą panią, która powiedziała, że Powstanie Warszawskie, w którym brała udział, to był najpiękniejszy czas w jej życiu: miała 20 lat, kochała się, walczyła, wiedziała, kto wróg, kto przyjaciel. Ja straciłem wielu przyjaciół w ten sposób – najpierw się hajowali, potem przychodziły ciężkie czasy, przymierali głodem, wpadali w nałóg, w chorobę psychiczną.

„Działam w dźwiękach” – tak opisałeś 30 lat temu to, czym się zajmowałeś. Niewielu polskich artystów tak całościowo podchodzi do muzyki, – raczej mówią o czystych emocjach. Co cię bierze w muzyce?

Jedna część to inspiracje płynące z domu – od dzieciństwa matka mi śpiewała. Druga rzecz to muzyka, która mnie zafascynowała, gdy byłem nastolatkiem. My z natury jesteśmy dźwiękonaśladowczy. Muzyka rockowa, ostra i gwałtowna, naśladuje dźwięki otoczenia. Piski gitar są jak hamujące pojazdy, są w niej i zgrzyty tramwajów, i walące się cegły, i krzyk. To wszystko, co nas otacza. Trudno, żeby to człowieka nie podniecało. Następną sprawą jest sfera ideologiczna – weźmy to, co się stało z muzyką reggae w Polsce. Rozwinęła się w niebywały sposób i nie została tu wtłoczona przez producentów płytowych. To wybór publiczności, i to znów przejaw tego zorganizowanego oddolnego ruchu, takiego jak kiedyś punk, potem ska, który staramy się teraz ożywić z zespołem Ziggie Piggie. Tylko ignorant nie zainteresowałby się tym, że oto rodzi się kolejny ruch muzyczny, stworzony przez ludzi ulicy. Widzę wiele rzeczy wspólnych w roots reggae, ska i w polskiej muzyce ludowej, nie tylko pod względem rytmiki. Polskie ludowe pieśni miłosne to po prostu bardzo piękne liryki, a zarazem bardzo esencjonalna muzyka. Jeśli ktoś zna brzmienie dawnych polskich kapel jazzowych z lat 50., to zrozumie, skąd się wzięło ska. Dlatego jak ktoś mi mówi: „Nie lubię reggae”, ja pytam: „o czym mówisz? O reggae czy o muzyce?”.

Nie masz wrażenia, że 20 – 30 lat temu najważniejsze dla zespołu takiego, jak Kryzys było wydanie spójnego albumu i zrobienie rewolucji, a dziś dla kapel ważniejsza jest cała otoczka?

Ważne też było stworzenie jakiejś wspólnotę, teraz to zanikło. Ludzie wolą pracować na własny rachunek. Ale to jeszcze wróci i prędzej czy później będziemy zmuszeni do tworzenia nowych wspólnot. Pierwszym przejawem tego są stowarzyszenia. My też chcemy powołać stowarzyszenie, które objęłoby ochroną archiwalną wszystkie nagrania z wytwórni Gold Rock. Tam jest ponad 200 taśm różnych zespołów z lat 80., często nie do zdobycia normalnie na rynku. Chciałbym się tym zająć.