Dlaczego nie chciałaś w młodości zostać muzykiem, tylko aktorką?


Nie tyle nie chciałam być muzykiem, co w ogóle o tym nie myślałam. Wiesz, muzyka była w moim rodzinnym domu czymś tak naturalnym, że jej nie zauważałam. Wydawało mi się, że aktorstwo będzie najlepszym sposobem ekspresji. Potem przekonałam się, że na scenie jesteś tylko narzędziem w rękach reżysera. Nie potrafię udawać, że na przykład scenariusz mi się podoba i grać, jak mi każą.

Myślałem, że nie chciałaś zostać muzykiem, bo musiałaś słuchać w domu cały czas awangardowego jazzu?

(śmiech) Tata zawsze był delikatny, kiedy wybierał muzykę, starał się mnie za bardzo nie straszyć. Pamiętam, jak przychodził do mnie do pokoju z płytami, siadaliśmy razem i słuchaliśmy. Puścił mi Kate Bush i oniemiałam z wrażenia, bo to były dźwięki, o jakich marzyłam. Pokazał mi Laurie Anderson i odkryłam elektronikę. Potem przyszedł czas na Billie Holiday. Tak wykształciła się moja wrażliwość i zainteresowania, a tata ze swoją konsekwencją i bezkompromisową postawą pozostał moim największym idolem.

W jednym z wywiadów Steve Wilson, producent twojego trzeciego albumu Smiling amp;amp; Weaving, wspominał, jak żaliłaś mu się, że wytwórnia chciała z ciebie zrobić Bjork albo Celine Dion...

Wytwórnia nie miesza się w moją muzykę, bo wie, że kiedy poczuję presję, powiem stop i przestanę dla niej nagrywać. Steve pewnie mówił o mojej pierwszej norweskiej płycie. Byłam na początku kariery, poza środowiskiem jazzowym nie znałam nikogo. Ale chciałem robić swoje i zdałam się na wytwórnię. Na płycie słychać, że byłam na rozstaju dróg - mogłam pójść w pop albo w coś ciekawszego. Powiedziałam wtedy, że potrzebuję czasu na odnalezienie własnego stylu. W końcu byłam gotowa nagrać Balloon Mood i wiedziałam już, czego chcę.

Na kolejnym krążku oprócz Steve'a Wilsona gościły inne znakomitości - Mark Hollis (Talk Talk), Robert Wyatt (Soft Machine) czy Steve Jansen (Japan). Jak udało ci się namówić ich na współpracę i jaką miałaś nad nimi kontrolę?

Z Hollisem było tak: usłyszałam w sklepie jego płytę, brzmiała dokładnie tak, jak wyobrażałam sobie mój utwór The Diver. Wzięłam od menedżera jego numer i zadzwoniłam. Kiedy usłyszał moje utwory, zasugerował Wyatta, a ja oszalałam z zachwytu (śmiech). Nie spodziewałam się, że zaśpiewam z nim jazzowe kompozycje. Natomiast Jansena zaprosił Wilson, bo uznał, że przyda nam się perkusista. Kto mógł przypuszczać, że będzie to bębniarz z grupy Japan!? (śmiech) Wynajmowałam ich do grania muzyki, którą sobie wyobrażałam. Miałam na tyle klarowną wizję, że nie potrzebowałam producenta - sama siebie najlepiej produkuję.

Wśród artystów zafascynowanych twoją muzyką niespodziewanie pojawia się norweska grupa Satyricon. Jak gwiazda pop może współpracować z deathmetalowcami?


Ja nie byłam zaskoczona (śmiech). Wiedziałam, że słucha mnie wielu metalowców. Wbrew pozorom w tym środowisku jest masa znakomitych muzyków, którzy wiedzą, co jest dobre. Uwielbiam takie spotkanie pięknej i bestii. Taka jest moja muzyka: mroczne teksty i łagodne melodie.. Poza tym to fantastyczni ludzie, od razu zorientowałam się, że podobnie czujemy muzykę.

Twoją twórczością zainspirował się Luc Besson. Ponoć słuchał jej, pisząc scenariusz Angel-A. Na ile mogłaś sobie pozwolić, sygnując swoim nazwiskiem soundtrack?

Po pierwszym spotkaniu wiedziałam, że Luc jest pochłonięty moją muzyką i dobrze się rozumiemy. Wspaniale jest widzieć, jak twoje opowieści działają na wyobraźnię słuchaczy, bo tworzę tak, że piszę tekst, wyobrażam sobie całą historię i w końcu układam muzykę. W filmie było łatwiej - tekst był w scenariuszu, a obraz na ekranie, więc Luc dał mi pełną swobodę. Nie byłam typowym kompozytorem, który dostaje zamówienie i pisze to, co każe reżyser.

Na planie filmu Angel-A został też nakręcony teledysk do utworu Can I Keep Him. Chciałabyś się wcielić w postać głównej bohaterki i powrócić do aktorstwa?


Jasne, ale Rie Rasmussen była znakomita i nawet się do niej nie umywam. Marzy mi się powrót do aktorstwa, ale wciąż czekam na dobry scenariusz.