Wbrew temu, co się nam może wydać po pierwszym przesłuchaniu, Jean Michel Jarre wcale nie odchodzi bardzo daleko od tego, co nagrywał w czasach "Revolutions" czy nawet "Oxygen". Jedyne, co najmocniej odróżnia tę płytę od innych, to pojawiający się agresywny beat, który sprawia wrażenie dominującego nad resztą dźwięków. Ktoś, kto nagrania z "Teo & Tea" usłyszy gdzieś przypadkowo, może nawet nie domyslić się, że ma do czynienia z muzyką Jarre'a.
Dla pokolenia czterdziesto- i pięćdziesięciolatków płyta może być terapią szokową. Ich idol, który zarzucał ich niegdyś muzyką relaksacyjną (na zachodzie nazywaną nawet "elevator music") po raz kolejny, po wydanym w 2000 roku krążku "Metamorphoses" pokazuje, że nie tylko jest w stanie wyjść poza zaszufladkowanie, ale nagrywać utwory zaskakujące i inspirujące.
Na "Teo & Tea" znajdziemy co najmniej kilka nagrań, do których będziemy wracać. Jednym z nich jest na pewno "Touch To Remember", największy ukłon w stronę fanów, którzy są z Jarrem od jego debiutu w 1977 roku. Wrażenie robi też niezwykła konstrukcja nagrań "Partners In Crime", które z rozmysłem przgotowane są tak, by przypominały muzykę z Bondów.
Jedyne o co można się obawiać, to reakcja młodych słuchaczy i "postępowych" krytyków, którzy mogą nie zrozumieć, że niemal sześćdziesięcioletni Francuz nie nagrał tej płyty, ani po to, by pokłonić się ich gustom, ani po to, by znów sięgnać do kiszeni fanów, ale przede wszystkim, by udowodnić coś samemu sobie. A że przy okazji dał nam naprawdę dobry album...
Jean Michel Jarre - "Teo & Tea"; Warner Music 2007