Ponadczasowy geniusz Beethovena dla DZIENNIKA Adrianna Ginał: Paryski uczeń Chopina a przyjaciel Franciszka Liszta, Wilhelm von Lenz, twierdził, że: "Od czasu do czasu pojawia się w historii ludzkości geniusz, który łączy w sobie przeszłość i teraźniejszość pewnej nauki lub sztuki, by następnie wytyczyć jej przyszłość, skierować ją na nowe tory. Takim geniuszem jest Ludwig van Beethoven." Czy dzisiejsza nauka potwierdza ten sąd?

Reklama

Mieczysław Tomaszewski: Z całą pewnością tak. Choć współczesna beethovenologia, co oczywiste, wyraża go w sposób nie tak emfatyczny. Wilhelm von Lenz - postać godna filmu, szlachcic inflancki na służbie u cara, snujący się po Zachodzie Europy - zasłynął jako autor dwu, do dziś znaczących książek. W jednej z nich naszkicował portrety najwybitniejszych pianistów epoki, wśród nich Chopina i Liszta. W drugiej spróbował uchwycić fenomen twórczości Beethovena. Chopina sportretował nie bez egzaltacji, acz z wiernością fotograficzną, tak jego grę jak i sens jego muzyki. To Lenz nazwał autora Sonaty b-moll jedynym "pianistą politycznym" swego czasu. Jak twierdził: "On swoją muzyką dawał Polskę, komponował Polskę." Ale pasją najwyższą Lenza była muzyka Beethovena. Podobno znał na pamięć takt po takcie. I to jej badaniu poświęcił znaczną część życia. Wiele z koncepcji zawartych w jego słynnym studium z roku 1852 zatytułowanym Beethoven i jego trzy style pozostało aktualnych do dziś. To on zauważył, że autora dzieł tak różnych, jak Sonata patetyczna, Appassionata i Sonata opus 111 - nie można wiązać z jednym rodzajem stylu. Swoją twórczością wyrastał Beethoven ponad epokę, ponad style i nurty swego czasu. Zarazem stworzył pomost pomiędzy muzyką XVIII a XIX wieku, między Haydnem i Mozartem z jednej, a Chopinem i Brahmsem - z drugiej strony.

Czy te konstatacje mogą tłumaczyć to, że twórczość Beethovena można - jak to się dzieje właśnie na Festiwalach Beethovenowskich - stawiać w rozmaitych kontekstach, zestawiać z muzyką romantyzmu, baroku a nawet współczesną?

Dzięki swej niezwyczajnej różnorodności, muzyka Beethovena, jak mało która nadaje się do konfrontacji, porównań, spotkań i zderzeń z muzyką odmiennych faz dziejów muzyki, tych minionych i przyszłych. Pomyślmy. W roku 1792 jechał z Bonn do Wiednia, by - jak to sformułował hrabia Waldstein, przyszły dedykant Sonaty op. 53 "otrzymać z rąk Haydna ducha Mozarta". Ale Beethoven, ucząc się na klasycznych wzorach jedynie utwierdzał własną odrębność. Jak zawsze hardy, powie kiedyś, chyba niesprawiedliwie: "Haydn? Nieczego się u niego nie nauczyłem." Sam odkrywał nowe światy i dlatego swoim obwołali go romantycy. Ci bardziej śmiali. Tych mniej śmiałych - szokował. Karol Maria Weber, przecież autor super-romantycznego Wolnego strzelca - po usłyszeniu Siódmej Symfonii miał podobno powiedzić: "No, teraz, to jest on już zupełnie gotowy do domu wariatów". Chopina Beethoven zdumiewał i zadziwiał. Pewnego lata, w Nohant, Eugeniusz Delacroix zanotował: "Chopin grał mi dziś jedną z sonat Beethovena - <divinement>, cudownie!"

Reklama

Czy wiadomo, które z sonat Beethovena miał Chopin w swoim repertuarze?

Wiadomo; zdradza nam to nieoceniony Lenz, ponad to - zapiski repertuarowe uczennic Chopina. Grał więc Sonatę As-dur, tę z marszem żałobnym, cis-moll, "Księżycową", d-moll, nazywaną "Burzą" i f-moll, "Appassionatę". Grał zresztą bardzo na swój sposób, zdaniem Lenza aż "nazbyt po chopinowsku".

A jak twórczość autora "Eroiki" zareagował wiek dwudziesty?

W sposób zróżnicowany. Na estradzie koncertowej trwał Beethoven przez cały wiek niezmiennie i rzec można - triumfalnie. Gdy chodzi jednak o sferę twórczości, to wraz z pojawieniem się kolejnych etapów XX-wiecznej awangardy - znikł na jakiś czas całkowicie z pola widzenia. Trudno było by szukać śladów jego sztuki w utworach kształtowanych przez zasady dodekafonii czy serializmu, aleatoryki czy minimalizmu. Nie zapierała się go jedynie twórczość kontynuująca wielką symfoniczną tradycję, od Mahlera i Honeggera po Szostakowicza i późnego Pendereckiego. Większość kompozytorów odstawiła go jednak ostentacyjnie do lamusa. Nawet Szymanowski, który kiedyś wyznał, iż pierwsze spotkanie z muzyką Beethovena przyniosło mu "przeżycie najgłębsze", nieco później, odpowiadając na rocznicową ankietę, nazwał muzykę autora Dziewiątej "najwspanialszym grobowcem na ziemi". Może bał się, by nie zaliczono go do kompozytorów staromodnych ? Dopiero z czasem Beethoven zaczł wracać. Niekiedy w sposób dziwny, bo gołym okiem niewidoczny. Igor Strawiński, w rozmowie z Robertem Craftem, zdradził się kiedyś, iż, jak to określił, by "rozruszać się do własnego aktu twórczego" - przegrywa sobie kwartety, sonaty i niektóre symfonie Beethovena. Dobrze szukając, na dnie którejś z partytur autora Symfonii Psalmów można by więc może trafić na ślad czy na ducha autora Missae solemnis ? Również Witold Lutosławski nie krył tego, ile się od Beethovena nauczył. Nazwał go "najsubtelniejszym wirtuozem formy, jaki kiedykolwiek istniał".

Reklama

Tematem tegorocznego festiwalu jest "Beethoven: muzyka i literatura". Program ułożono tak, by ukazywał dzieło Beethovena w kontekście ze słowem...

Tym, co wywyższyło Beethovena ponad innych było mistrzostwo absolutne w sferze muzyki instrumentalnej. Nie co innego, jak fortepianowe sonaty, kwartety smyczkowe i symfonie przyniosły mu wielkość i sławę. Wprawdzie skomponował Fidelia, Chrystusa na górze Oliwnej i wcale nie tak mało pieśni, to jednak ani w dziedzinie opery czy oratorium ani w sferze liryki wokalnej nie sięgnął szczytu. Nie prześcignął Don Juana Mozarta, ani Mesjasza Haendla, ani Podróży zimowej Schuberta. A jednak, w szczególny sposób, odcisnął swoją obecność na związku słowa i muzyki. Stanął u źródeł i na czele nurtu, który nazwać by można nurtem muzyki zaangażowanej. Więc anty-dworskiej, niezależnej od rządzących i sponsorów. Literatury potrzebował jako impulsu. Literatury szczególnej. W jednym z notatników konwersacyjnych zanotował: "Potrzebuję tekstu, który mnie pobudzi! Musi to być coś moralnego i wzniosłego". Kiedy indziej zdradził swą dezaprobatę dla - skądinąd zawsze podziwianego przez siebie - Mozarta, jako autora oper na tematy nazbyt swobodne, jak miłostki Don Juana czy perypetie hrabiego Almavivy (z Wesela Figara). Sam sięgnął po wątek Fidelia, by wyrazić swój hołd dla miłości małżeńskiej, tej trwałej i wiernej. Muzykę do Egmonta tworzył jako apoteozę walki o narodowe wyzwolenie. Literatura - jej słowa i wątki - były mu potrzebne, by poprzez muzykę wyrażać własne idee i przesłania. Dźwięki stawały się środkiem wobec celów natury wyższej.

Które dzieła literackie wyrastają z beethovenowskiego ducha, a które, prócz oczywiście schillerowskiej "Ody do radości", miały wpływ na kompozytora?


Próbowano odtworzyć Beethovenowską bibliotekę podręczną. Wiadomo, więc na przykład, że trzymał w niej tomy Homera i Plutarcha, że zaczytywał się romansami Waltera Scotta i Pieśniami Osjana. Szukając tekstów do własnych pieśni penetrował tomiki Klopstocka, Herdera i Matthisona, Lessinga i Gellerta, Houml;lty'ego i Buuml;rgera. Miał słabość do wierszy Metastasia. Miejsce najwyższe zdawał się u niego zajmować Szekspir. Na egzemplarzach Hamleta i Romea i Julii podkreślał słowa i zdania, gryzmolił na marginesach. Szekspirowska Burza miała go - jak twierdził sekretarz kompozytora, Anton Schindler, zainspirować do skomponowania Sonaty d-moll, z tego też powodu nazywanej Burzą.


A wpływ, jaki z kolei muzyka Beethovena wywarła na literaturę?

Ten najbardziej spektakularny widać na utworach w rodzaju Sonaty Kreutzerowskiej Lwa Tołstoja. Przypuszcza się, że ślad Beethovena odcisnął się również na twórczości dramatycznej autora Sonaty widm, Augusta Strindberga. Beethovenowska symfonika miała swój wpływ nie tylko na kształt i charakter wielkiej symfoniki XIX wieku, ale również na rozmach i wielowątkową fakturę postromantycznej powieści. Obecność Beethovena w wielkiej literaturze, to także próby interpretacji jego dzieł podejmowane przez poetów i pisarzy. Początek uczynił autor Dziadka do orzechów, E.T.A. Hoffmann. W słynnej recenzji Piątej Symfonii uznał sztukę Beethovena za wzorzec dla romantyków. Po prawdzie, to on sam ją na ten właśnie sposób odczytał. W jego odczuciu i przekonaniu muzyka ta "uderza w struny grozy, strachu, przerażenia i bólu", a równocześnie "roztacza tę bezmierną tęsknotę, która stanowi istotę tego, co romantyczne". Szczytową interpretację ostatniej z Beethovenowskich sonat (op. 111), ofiarował czytelnikom Doktora Faustusa Tomasz Mann. Reminiscencje tyczące niegdyś wysłuchanych i przeżytych utworów pojawiają się w światowej poezji od Austriaka Franza Grillparzera po Miłosza (Mistrz). Także w zapiskach epistolarnych i wszelkiego rodzaju dziennikach intymnych. Na przykład u Gombrowicza, beethovenisty nawróconego. Wprawdzie w młodości "z rozkoszą go pożerał", lecz nadeszła chwila, że go Beethoven znudził: "Jego forma stała się mi czymś bliskim frazesu". Dopiero po latach nastąpiło przebudzenie, a to za sprawą ostatnich kwartetów. One to sprawiły, że Gombrowicz powtórnie, a "z nienacka zachorował na Beethovena". Uwiódł go, co dziwne, nie tyle ich przejmujący, solilokwialny charakter, co sam "wykwintny czwórśpiew smyczków".

Z pewnością literatura nie przeszła też obojętnie, bez odbicia w swoim zwierciadle, samej osoby autora kwartetów, tych późnych i tych wczesnych&amp;hellip;

Pozostawmy na boku piśmiennictwo ściśle fachowe, choć i ono zbliża się niekiedy do literatury. Literacki noblista, Romain Rolland był zarazem nieźle wykształconym muzykologiem. Przez lat dwadzieścia pracował nad 7-tomową monografią autora Dziewiątej. Na marginesie strząsnął z pióra esej Życie Beethovena, w którym objawił krańcowe uwielbienie dla osoby swego bohatera. Ale "nobla" otrzymał w roku 1916 za Jana Krzysztofa, powieść-rzekę, znaną szeroko z kongenialnego przekładu Leopolda Staffa. Nie była to rzecz o Beethovenie, lecz swobodna postaci tej parafraza rzucona na tło współczesne pisarzowi. U progu wieku XX znaczne wzięcie zyskał też rodzaj biografistyki z lekka beletryzowanej. Bohaterami stawali się tu twórcy będący en vogue: Michał Anioł i Goya, Dante i Dostojewski, Beethoven i Chopin. Tuż przed wojną zaczytywano się na przykład powieścią Chopin ou le po&egrave;te Guy de Pourtal&egrave;sa i Witolda Hulewicza Przybłędą Bożym. Dziś ten Beethoven Hulewicza przyciągnąć może jedynie tych, którzy pokonają zaporę nieznośnie jeszcze młodopolskiego stylu. Jak Lenz, znał takt po takcie muzykę swego bohatera, opisując ją w nieustającym zafascynowaniu. Znakomity tłumacz z niemieckiego i autor najwybitniejszej polskiej książki o autorze Eroiki - taka bywa ironia losów - został w roku 1941 rozstrzelany w Palmirach.

Jak to się dzieje, że mit Beethovena jest wciąż tak silny w kulturze, również XXI wieku ? Czy dlatego, że ten właśnie kompozytor postrzegany jest nie tylko jako symbol artysty walczącego, ale i wolnego człowieka?







Może dlatego, że w muzyce Beethovena brzmi prawda. Jej przesłania nie są do brzmienia doczepione. Muzyka staje się tu bezpośrednim wyrazem osobowości. Stefan Kisielewski może nawet nieco przesadził, ale pisząc w roku 1958 swój zadziwiający trafnością esej o Beethovenie uznał, iż życia tu od sztuki nie da się oddzielić, że ta muzyka jest dramatem życiowym "organicznie przepojona". Beethovenowi się wierzy, jego muzyce się ufa, ona nie oszukuje i nie zwodzi. W dziejach recepcji motyw ten przewija się na różny sposób. Lenz bezinteresowną ideowość autora muzyki do Egmonta nazywa prometeizmem, Szymanowski wyrazistą "supremacją momentu etycznego nad estetycznym". Miłosz jej działanie ujrzał jako wyzwolicielskie. Jako "nas wywyższające / Ponad to, czym jesteśmy".

Niespożyta siła ekspresji i radość tworzenia, która płynie z utworów Beethovena, wydaje się wciąż inspirująca dla artystów&amp;hellip;

W korespondencji między Lisztem a Lenzem - którego duch zdaje się patronować tej rozmowie - pada takie zdanie: "Dla nas, muzyków, dzieło Beethovena jest jak dymiące słupy ognia, które wiodły Izraela przez pustynię". Liszt, tak jak Schumann, a później Brahms, należą do tych, którym inspiracje płynące ze strony autora Appassionaty dodawały skrzydeł i wyznaczały kierunek. Ale na przykład Mendelssohn, chcąc pozostać sobą, musiał udawać, że obecności Beethovena nie zauważa. Schubert całe życie się zmagał, nie mogąc go ominąć. Zaistniał w dziedzinie pieśni, do której miał lepsze predyspozycje, niż autor cyklu adresowanego Do dalekiej ukochanej.

A co do owej niespożytej siły i radości tworzenia: nikt w tym Beethovenowi nie dorównał, nawet nie miał szans. Może Berlioz?

Gest Beethovenowski jest niepowtarzalny, jak i ekstremalność we wszystkim, co czynił. Także jako pianista. Ludwik Spor, świadek naoczny, zanotował kiedyś swoje wrażenia: "Wszystkie forte bębnił tak mocno, że drżały struny, a piano grał tak cicho, że całe frazy stawały się niesłyszalne". Myślę, że Theodor Adorno, szkicując postać Beethovena "ostatniego" nieco przesadził, ale w jego wizji jest chyba coś prawdy. Mowa o rodzeniu się muzyki do jednego z ostatnich kwartetów: "Gest późnego Beethovena, który w koszuli, mamrocząc ze wściekłości, w ogromnym powiększeniu maluje nuty Kwartetu cis-moll na ścianie swego pokoju! Jak w paranoi - wściekłość i miłość przechodzą w siebie..." Sam kiedyś rzekł do Ignacego Schuppanziga: "Dlaczego piszę? Chcę zrzucić z serca, co mam w sercu".

Znana jest także inna wypowiedź Beethovena: "Muzyka winna krzesać ogień z ducha ludzi&hellip;"

Tak, wyraził się również i w ten sposób - do Bettiny Brentano. Był wielowymiarowy a przy tym żył na antypodach. Lubił zderzać lub dopełniać przeciwieństwa. Chciałby więc jak typowy romantyk, zrzucić z serca własne emocje, reagując na świat. Równoczenie jednak czuł, że powinien ten świat zmieniać, zaczynając od budzenia ludzi ze zniewolenia. Przede wszystkim własnego. Potrafił więc łączyć w swej muzyce funkcję ekspresywną z apelatywną. Własnym rozmachem i własną energią w pokonywaniu trudności pociągając innych. Sam nie raz formułował apostrofy w rodzaju tej, jaką zapisał w notatniku z roku 1812: "O Boże ! Daj mi siły, abym pokonał siebie!"

Które jego dzieła najdobitniej to obrazują?

Przede wszystkim utwory stylu "środkowego". Te powstałe między rokiem słynnego Heiligenstackiego testamentu (1802), stanowiącego reakcję na świadomość narastającej izolacji od świata ludzi z powodu rozwijającej się głuchoty, a tym momentem (1816), kiedy to porozumiewanie się stało się możliwe już tylko za pośrednictwem zapisów w zeszytach konwersacyjnych. A więc chodzi przede wszystkim o Eroikę, Piątą i Siódmą - z symfonii, z sonat o Waldsteinowską i Appassionatę, a poza tym, o Fidelia, Koriolana, Egmonta. Rzec można, iż wszystko to ślady zmagań, nieustającego przezwyciężania siebie. Już w roku 1801 zwierzył się Franciszkowi Wegelerowi: "Te moje nieszczęsne uszy szumią i huczą, jak w dzień, tak w noc!" I nieco później: "Chcę przeznaczenie chwycić za gardło, by nie przygniotło mnie całkowicie."

Jednak Beethoven to nie tylko kompozytor "Eroiki" i "Appassionaty". To także liryk i romantyk?&hellip;

Niewątpliwie. Jest czas, kiedy mu się wydaje, że los wziął we własne ręce i chwycił wiatr w żagle. Chodzi o lata między rokiem 1808 a 1812. Lata Symfonii Pastoralnej i IV. Koncertu fortepianowego, Sonaty "Les Adieux" i serii erotyków do słów Goethego. Odsłania się druga twarz Beethovena, prawdziwie liryczna. Zwrócona w stronę natury i czuła na podniety idące ze strony młodych dam, w kręgu których, jako uczennic i protektorek się obracał. Wiadomo, że sam urodą nie grzeszył. R. Rolland zrekonstruował dość wiarygodnie jego postać, a swój opis zaczął od słów nie nazbyt pochlebnych: "Był mały i krępy&hellip; Szeroka twarz, o ceglasto czerwonej cerze&hellip; Włosy bardzo czarne, niezwykle gęste, zdawało się, że grzebień nigdy ich nie dotknął&hellip;" Dopiero gdy opis sięgnął oczu, można było uwierzyć, że autor Sonaty księżycowej mógł fascynować. Rolland pozwala nam uwierzyć, iż "jego oczy płonęły cudowną siłą, która ujmowała wszystkich, co go ujrzeli&hellip; Rozwierały się gwałtownie w namiętności lub gniewie&hellip; A często też swoje melancholijne spojrzenie zwracały ku niebu". Bettina Brentano, po spotkaniu w czeskich Cieplicach, latem roku 1812, zanotowała z pamięci - więc kto chce, niech wierzy - garść zwierzeń swego rozmówcy. Wśród nich takie dwa zdania: "Muzyk jest także poetą. Piękne oczy mogą go przenieść w inny, piękniejszy świat."

Do dziś naukowcy spierają się, do kogo był adresowany jego piękny i tajemniczy cykl pieśni "Do dalekiej ukochanej".

Nie tylko o ów cykl pieśni tu chodzi. Również, a może przede wszystkim, o list pisany o świcie, a dokończony o zmierzchu dnia 6 lipca roku 1812, w światowej beethovenologii nazywany "listem do nieśmiertelnej kochanki". Jest równie tajemniczy, oczywiście ze względu na osobę adresatki. Osobę nieznaną i niezwyczajnie trudną do identyfikacji. Nie ma biografa, który by nie próbował uznać za nią jednej z tych dam, które były mu bliskie. Niemiecki beethovenolog Harry Goldschmidt poświęcił 400 stron pasjonującej książki detektywistycznym dywagacjom na ten temat.

I doszedł do rozstrzygnięcia?

Nie! I on musiał koniec końców sprawę pozostawić otwartą. Zestawiwszy wszystkie za i przeciw, czytelnikowi pozostawił wybór. W grę wchodzi tych siedem: Młodziutka Giulietta Guicciardi, której dedykował Sonatę księżycową i wspomniana właśnie, nieco trzpiotowata przyjaciółka Goethego, Bettina Brentano, dalej, poznana przelotnie młoda śpiewaczka Amalia Sebold, znakomita pianistka Dorothea Ertmann, tajemnicza, uwikłana w skandale hrabina Maria Erd&ouml;dy wreszcie dwie hrabianki von Brunsvick: Teresa, co do której się sądzi, że do końca życia nie mogła o Beethovenie zapomnieć i jej - sądząc z portretu - arcypiękna siostra, Józefina, hrabina von Deym. A co najdziwniejsze, ów płomienny list zaczynający się od słów: "Mój aniele, moje wszystko, moje ja" a zakończony zapewnieniem : "na wieki twój" - chyba nigdy nie został wysłany. Są to wszystko, na szczęście zmartwienia biografów, nie muzykologów. Tym wystarczy fakt, iż swym listem Beethoven potwierdził prawdę przekazywaną przez muzykę: był romantykiem niewątpliwym. Choćby "avant la lettre".

Podczas wszystkich festiwali przewodniczy Pan międzynarodowemu sympozjum naukowemu, podczas którego najtęższe głowy wciąż biedzą się nad dookreśleniem znaczenia beethovenowskiej spuścizny i nim samym. Czym ten geniusz tak naukowców prowokuje?

Siłą tego oddziaływania, jego trwałością i powszechnością. Beethoven - wraz z Bachem Mozartem i Chopinem ani na chwilę nie przestaje fascynować słuchaczy, dziś można już powiedzieć: na całej kuli ziemskiej. Naukę interesują powody, dla których tak się dzieje. Gdzie tkwi przyczyna tej fascynacji. Jedna z dróg dochodzenia tej prawdy polega na badaniu korzeni, impulsów, inspiracji, które niepowtarzalny idiom muzyki Beethovena ukształtowały. Tych idących z śródziemnomorskiego, antycznego i klasycznego Południa i tych z romantyzującej Północy, z kraju Homera i z kraju Osjana, jak wówczas mawiano. Inna z dróg prowadzi po obszarach recepcji i rezonansu. Okazało się, że z tego, co poprzez dwa już wieki o muzyce Beethovena powiedziano można "wyciągnąć przed nawias" muzyki tej podstawowe atrybuty. I próbować skonstruować zespół jej jakości niepowtarzalnych i niezamienialnych. Nie znaczy to, że fenomen i tajemnica Beethovena zostanie w ten sposób odkryta. Zygmunt Mycielski udzielił kiedyś muzykologom rady dającej do myślenia: "Zła muzyka zdradziła nam kilka swoich sekretów. Dobra jeszcze nie". I konkludował: "Sztuka jest po to, żeby każdy wydeptywał własną ścieżkę w gąszczu, którym są propozycje artysty."

Zresztą nie tylko naukowców frapuje muzyka Beethovena i oczywiście on sam. Ostatni film o Beethovenie Agnieszki Holland, pokazuje, że geniuszowi można się przyglądać, można go doświadczyć, ale tak na prawdę nie można go do końca zrozumieć&hellip;

Agnieszka Holland w Kopii Mistrza uchwyciła jeden z aspektów tej tragicznej postaci: jej samotność, determinowaną traceniem słuchu i potrzebę bliskości drugiego. Ale nie pierwszy to film o Beethovenie i nie ostatni. Właśnie pojawił się zresztą film nowy, w reżyserii Bernarda Rose, który wykorzystał ów tak bardzo powieściowy motyw "nieśmiertelnej kochanki", tropiąc jej ślady. A sam film zaczyna się fortissimo, momentem śmierci kompozytora. Beethoven umarł 26 marca roku 1827, jak wiadomo, wśród huku piorunów, podczas groźnej burzy. Można by sądzić, iż Niebo zesłało ją po to, by moment śmierci zrymować z dziejami życia.

Czy więc łatwiej będzie nam zrozumieć muzykę Beethovena, gdy będziemy umieli w geniuszu dostrzec człowieka?

Każde odsłonięcie się jakiegoś aspektu życia może rzucić światło na muzykę, każda nowo poznana wypowiedź "Mistrza". Choć może być i tak, że zbije z tropu. Jakże łatwo bowiem - jako klucz do tej muzyki - przyjąć po prostu wyznanie, jakie uczynił Beethoven jednej z młodych dam: "My, śmiertelnicy obdarzeni nieśmiertelnym darem - urodziliśmy się po to, by się cieszyć i cierpieć. Najbardziej wybrani z nas osiągną radość przez cierpienie". Ale potem, jak ów wzniosły ton pogodzić na przykład z tą niezwyczajną a nie ukrywaną pewnością siebie, jaka Beethovenowi niezmiennie towarzyszy? "Grany wczoraj kwartet wcale się nie podobał..." - jakiś nieznany rozmówca zapisał w kajecie konwersacyjnym. "Nie szkodzi - odpisał Beethoven. Przyjdzie czas, że się będzie podobał."
Na szczęście głos decydujący ma zawsze muzyka sama. A ta, gdy się na nią prawdziwie otworzyć, zachwyca nas, skłania do zadumy, porusza i porywa niezmiennie i niezawodnie.