Imprez nie jest wcale tak wiele. Za nami huczne obchody, jakie pod koniec listopada odbyły się w wylęgarni The Doors na hollywoodzkim Sunset Strip, nagroda Grammy za całokształt twórczości i otrzymanie przez grupę własnej gwiazdy w Alei Sław.

Reklama

Przed nami zaś jeszcze premiera pierwszej autoryzowanej biografii "The Doors by The Doors" i otwarcie wielkiej wystawy "Break on Through: The Lasting Legacy of the Doors", którą między 25 maja a 7 października będzie można oglądać w muzeum przy Rock'n'Roll Hall of Fame w Cleveland.

Dramaturgia obchodów została jednak tak zaplanowana, by czas pomiędzy poszczególnymi eventami szczelnie wypełniły premiery ponownie zremasterowanych płyt The Doors. Przy czym każda z nich ukaże się w kilku wersjach, zróżnicowanych zależnie od głębokości fanowskiej kieszeni.

Przemilczając śmierć autora zdjęć z okładek debiutanckiego albumu "The Doors" (1967) i nowej wersji kompilacji "The Best of The Doors" Joela Brodsky'ego (zmarł 1 marca br.), wydawcy i muzycy nie pozostawiają złudzeń co do intencji, jakie nimi kierowały.

Reklama

Ich nieczystość podkreśla fakt, że remasterowana reedycja obejmuje po raz kolejny wyłącznie albumy nagrane za życia Jima Morrisona. Nawet wydany w dniu rocznicy pierwszego występu The Doors równie efektowny, co kosztowny boks "Perception" zbywał milczeniem wydane po 3 lipca 1971 r., choć przecież kanoniczne już dziś albumy "An American Prayer", "A Live She Cried" czy nagrany w trio "Full Circle".

Oprócz sześciu pierwszych studyjnych krążków zespołu - uatrakcyjnionych materiałami dotąd niepublikowanymi - w wydawnictwie znalazły się dwie płyty DVD z tym samym materiałem, tyle że ponownie przemiksowanym przez nadwornego producenta The Doors, Bruce'a Botnicka.

Szczęśliwie po najbardziej zagorzałych (i zamożnych) fanach materiałem będą mogli się cieszyć również zwykli zjadacze chleba. Do sklepów na całym świecie trafiły właśnie bowiem pojedyncze albumy z zestawu w klasycznej cenie i opakowaniu.

Reklama

Reedycję zrealizowano w myśl zasady: dla każdego coś dobrego. Doskonale zresztą ilustruje to reedycja wspomnianej wcześniej składanki hitów zespołu - najpopularniejszej płyty w jego historii - której nakład już dwa lata temu przekroczył 10 mln sztuk.

Z okazji jubileuszu album trafił do sklepów w dwóch, różniących się okładką i zawartością, muzycznych wersjach, z których każda rozpada się jeszcze na różne nośniki. Edycja klasyczna, z Morrisonem obrazoburczo rozkładającym ręce, to wierna reedycja wydawnictwa sprzed lat. Z kolei nowa, na której okładce wokalista niczym Wuj Sam z werbunkowego plakatu wystawia palec w kierunku obiektywu, przynosi dobrze znane przeboje w wersjach zredagowanych ponownie w ubiegłym roku przez Botnicka.

"Chcieliśmy, by nasi fani mogli na nowo odkryć te nagrania" - mówi Manzarek, klawiszowiec zespołu. "Dobrze znane ścieżki poddaliśmy powtórnemu miksowi. Przy okazji wzbogaciliśmy je o materiały, których oprócz nas nikt dotąd nie słyszał: chórki śpiewane przez Jima, gitarowe kawalkady Robbie'ego (Kriegera) i moje klawiszowe pasaże. Dzięki zastosowaniu cyfrowej obróbki dźwięku udało nam się nie utracić dawnego klimatu tych nagrań".

To prawda. The Doors A.D. 2007 brzmią pełniej, mocniej, lepiej niż kiedykolwiek wcześniej. Jak zabrzmi na żywo to, co z The Doors zostało, przekonamy się niebawem, podczas tournée grupy Riders On The Storm, znanej też wcześniej jako The Doors of 21th Century, w którym Ray Manzarek i Robbie Krieger odgrywają utwory z repertuaru zespołu.

Patrząc na poczynania obu muzyków, można nawet odnieść wrażenie, że jedną z imprez towarzyszących oficjalnym obchodom 40-lecia The Doors jest zmiana na stanowisku wokalisty w "gorszych Doorsach".

Po potępianym przez Densmore'a w czambuł Ianie Astburym, który - jak głosi oficjalny komunikat - chce się poświęcić macierzystej grupie The Cult, miejsce za mikrofonem, w skórzanych spodniach, zajął Brett Scallions, muzyk znany z grup Fuel i The X's.

Czy jest równie charyzmatyczny, okaże się niebawem. Na razie niepokój fanów budzi wieść, że jest blondynem. Ale Daniel Craig też nie jest brunetem, a okazał się lepszym Bondem od Pierce'a Brosnana.

Wszystko w rękach i płucach Scallionsa. Jeśli nie stanie na wysokości zadania, do końca życia pozostanie już tylko cieniem cienia Jima Morrisona.