"Poza społeczeństwem, to tam jest moje miejsce" - śpiewała w przejmującym nowofalowym hymnie "Rock'n'Roll Nigger". I choć dziś Patti Smith jest honorowana nie tylko przez socjetę show-biznesu (jako członkini Rock And Roll Hall Of Fame), ale także przez polityków (order przyznało jej francuskie ministerstwo kultury), wciąż próbuje pozostać wierna swemu buntowniczemu przesłaniu sprzed lat. 60-letnia artystka angażuje się politycznie, gra mnóstwo koncertów, a w 2005 roku była kuratorem prestiżowego londyńskiego festiwalu Meltdown. Przyznaje jednak: "Nie jestem taka, jak kiedyś. Nie mam już tyle młodzieńczej siły. Nie znaczy to, że staje się cieniem samej siebie".

Reklama

W świat muzyki Smith wchodziła w połowie lat 70., już jako dojrzała kobieta i ukształtowana artystka. Na długo przed płytowym debiutem znana była w kręgach nowojorskiej bohemy jako poetka i dziennikarka muzycznego magazynu "Creem". Jej pierwszy album "Horses" z 1975 roku z bluźnierczą wersją "Glorii" grupy Them uznawany jest za jeden z najważniejszych w historii rocka. Już sławne okładkowe zdjęcie autorstwa Roberta Mapplethorpe'a zapowiadało, że na dotychczas zdominowanej przez mężczyzn muzycznej scenie pojawiła się pierwsza tak wyrazista kobieca osobowość. Otwierający album wers: "Jezus umarł za czyjeś grzechy, ale nie za moje", potwierdzał, że Smith to niepokorna intelektualistka, która nie boi się prowokować. Zafascynowana w równej mierze surową energią rock'n'rolla jak i spuścizną poetów wyklętych (od Blake'a przez Rimbauda po Ginsberga) znalazła niezwykle osobisty styl. W jej głosie słychać było zarówno erotyczne namiętności, jak i religijną pasję.

Kilkakrotnie rezygnowała z nagrywania, by poświęcić się rodzinie. Od połowy minionej dekady wydaje w miarę regularnie. Doświadczona przez śmierć najbliższych: zaprzyjaźnionego Mapplethorpe'a, męża Freda "Sonic" Smitha (znanego z MC5), a także brata i matki, tworzy płyty bardzo intymne, często sięgając po formy elegijne. Tym razem postanowiła zaśpiewać utwory innych artystów.

Można zapytać: dlaczego tak późno? W końcu Amerykanka niejednokrotnie sięgała po cudze piosenki: począwszy od "Hey Joe" i "Glorii", z której uczyniła swój manifest, po Prince'owskie "When Doves Cry". Temperament Patti pozwalał spodziewać się, że "Twelve" będzie wydarzeniem na miarę tak znakomitych cover-albumów, jak "Kicking Against The Pricks" Nicka Cave'a czy płyt Johnny'ego Casha z serii "American Recordings".

Reklama

Niestety, kolekcja nieco rozczarowuje. Smith - wciąż wierna misji rockandrollowych apostołów (tytuł płyty nie jest przypadkowy) - celowo sięgnęła po klasyki Hendriksa, Stonesów, Nirvany, The Doors, Beatlesów czy Jefferson Airplane (można się zastanawiać, co w tym zestawie robią piosenki Tears For Fears i Paula Simona). Szkoda tylko, że do wybranego materiału podeszła tak czołobitnie. Nowym interpretacjom brakuje tych elementów, które zwykle stanowiły o sile artystki: odrobiny bluźnierstwa, wściekłej pasji czy choćby zwykłej przekory. Nawet tak energetyczne kompozycje jak "Gimme Shelter" czy "Are You Experienced" wypadają dość banalnie.

Mimo starań zespołu Smith i jej gości (wśród nich m.in. Flea z Red Hot Chilli Peppers czy Tom Verlaine z Television) całość brzmi dość miękko i asekurancko. Najlepiej w tym zestawie wypadają kawałki zaaranżowane akustycznie: "Changing Of The Guard" Dylana i "Smells Like Teen Spirit" Nirvany. Szczególnie ten ostatni - choć zaprezentowany w manierze folkowej - zachwyca surową, przejmującą ekspresją. Takie momenty pozwalają wierzyć, że Smith nie osiadła na laurach i budzą nadzieje, że jej czerwcowy koncert w Poznaniu nie będzie tylko wycieczką do rockandrollowego muzeum.


"Twelve"
Patti Smith
Sony BMG