Dlaczego wybrał pan Wrocław, by uczcić swoje urodziny?


To Wrocław wybrał mnie. Zostałem zaproszony na festiwal i od organizatorów dowiedziałem się, że właśnie mija 50 lat mojej działalności na scenie jazzowej.

A w Warszawie poświętuje pan swój jubileusz? Przecież w tym mieście pan mieszka, co tydzień gra koncerty w klubie Tygmont...


Gramy tu prawie w każdy poniedziałek. Mogę powiedzieć, że to mój klub. A co do świętowania, to jeszcze zobaczymy.

Cofnijmy się do lat 50. W 1954 roku przyjechał pan z Krakowa do Warszawy. Był pan wtedy nastolatkiem i zaczął pan grać jazz. Co pana w tej muzyce uwiodło?


Już w Krakowie byłem trochę napalony na inną muzykę niż klasyczna. Klasyką byłem strasznie znudzony w szkole muzycznej i kiedy usłyszałem kolegów grających na pianinie jakieś fidrigałki, od razu zapragnąłem grać taką muzykę. W Warszawie spotkałem grupę chłopaków, którzy mieli podobne do mnie pragnienia. Pojechaliśmy razem na wakacje, zdobyliśmy instrumenty i zaczęliśmy grać jazz. Zmobilizował nas też do tego festiwal sopocki, na którym byliśmy obserwatorami... Nie udało nam się dostać biletów, więc słuchaliśmy koncertów z pewnej odległości.

Ale co w tym jazzie było takiego, że zaangażował się pan w niego na całe życie?


Z muzyką miałem do czynienia od szóstego roku życia. Moja babcia zapisała mnie do szkoły muzycznej. Na początku mi się to podobało, potem coraz mniej. Zmieniałem instrumenty. Najpierw był to fortepian, potem wiolonczela. Uważano, że jestem zdolny, ale leniwy. Nie zanosiło się, e będę wirtuozem wiolonczeli i gdybym nie usłyszał jazzu, to pewnie nie byłbym muzykiem.

Wiolonczelę pan porzucił dla puzonu, a puzon dla saksofonu. Dlaczego wybrał pan właśnie saksofon?


Na początku wydawało mi się, że fortepian i wiolonczela to jedyne instrumenty, na których mogę grać. Na pamiętnych wakacjach poznałem wujka mojego kolegi, który prowadził wiejską orkiestrę dętą. Dzięki temu mieliśmy dostęp do różnych instrumentów. Wybrałem sobie puzon i ćwiczyłem na nim przez całe wakacje. Po powrocie do Warszawy założyliśmy zespół jazzowy i na kilka lat stałem się puzonistą. Graliśmy klasyczny jazz. Później chciałem zmienić styl na nowoczesny i zająć się bardziej skomplikowaną muzyką. Miałem nawyki dixielandowe i zmiana techniki nie wchodziła w grę. Musiałem zmienić instrument, żeby móc grać nowoczesną muzykę. I napatoczył mi się saksofon.

Jak to było?


Przypadek. Jechałem pociągiem z zespołem Hot Club Melomani na koncert. Duduś Matuszkiewicz zaangażował mnie na puzon. W zespole był też wtedy Krzysztof Komeda. Krzysztof podgrywał sobie na saksofonie altowym. Pożyczyłem na chwilę od niego ten saksofon i poszedłem do pustego przedziału. Szybko złapałem klawiaturę i zadęcie i postanowiłem, że to będzie mój instrument. W zasadzie można powiedzieć, że jestem saksofonowym samoukiem. Przez jakiś czas jednak jeszcze grałem na puzonie.

Był pan pierwszym polskim jazzmanem, który w latach 60. pojechał do Londynu i tam wraz ze swoim zespołem nagrał płytę. Jak do tego doszło?


Jazzmani wyjeżdżali wtedy bez kłopotu.

Ale nie nagrywali płyt...


No nie. Ale my tam nie jechaliśmy po to, żeby nagrać płytę. Pojechaliśmy na trasę koncertową zorganizowaną przez pewną agencję. Wtedy Jazz Jamboree był festiwalem, na który przyjeżdżała cała Europa, żeby zobaczyć, co się dzieje w jazzie w bloku wschodnim. Tak się złożyło, że w 1963 roku na Jazz Jamboree, na którym graliśmy, był facet z agencji koncertowej z Anglii. Zaprosił nas na trasę i pojechaliśmy. Kilkakrotnie graliśmy w klubie Ronnie Scotta i można powiedzieć, że odnieśliśmy tam sukces. Mieliśmy nawet ludzi, którzy jeździli za nami i byli na każdym naszym koncercie. Ktoś ważny musiał nas zauważyć, bo szybko zaproponowano nam nagranie krążka. Zrobiliśmy to i wyszła płyta Lola.

Ponad 20 lat później, pod koniec lat 70., kiedy wyjeżdżał pan do Stanów Zjednoczonych, miał pan nadzieję na zrobienie tam dużej kariery?

Pojechałem do Stanów, bo tam już były moja żona i córka. Byłem przekonany, że wyjeżdżam na stałe. Oczywiście, nie dopuszczałem do siebie myśli, że mogę zajmować się tam czymś innym niż muzyka. Na początku grałem jakieś chałtury okropne, a potem było coraz lepiej. Zresztą zawsze znajdowałem sobie miejsce, by pograć, poimprowizować. W Nowym Jorku założyłem zespół, zaczęliśmy grać koncerty... Niestety, w rodzinie nie wyszło, co często się zdarza na emigracji. W tym czasie dostałem propozycję z Polski nagrania muzyki do filmu i pomyślałem, że warto to zrobić. Zamierzałem później wracać do USA, ale natychmiast po przyjeździe do kraju zabrano mi paszport.

Wracał pan z Nowego Jorku z poczuciem porażki?

Życiowej - tak, bo rozwaliła mi się rodzina, artystycznej - nie, bo sporo tam zrobiłem. Nie żałuję, że wróciłem. W Polsce założyłem rodzinę i urodziła mi się dwójka świetnych dzieci. Założyłem też zespół Air Condition grający fusion. Byłem naładowany tą muzyką w Nowym Jorku. Jak tak patrzę na te moje 50 lat grania, to wydaje mi się, że w ogóle nie mogę mówić o porażce. Grałem i gram ze znakomitymi muzykami i miałem świetne zespoły.

Przez lata wychował pan wielu muzyków, między innymi Leszka Możdżera i Sławka Jaskułkę. Czuje się pan ich artystycznym ojcem?

Nie. Wielu młodych zdążyło się już postarzeć. Przecież w Air Condition grał ze mną Krzysztof Ścierański. Teraz to już poważny gość, a nie żadna młodzież. Teraz gram z następnym pokoleniem młodych. Oni też się już starzeją. Dobiegają trzydziestki, a grają już ze mną prawie 10 lat. A jeśli chodzi o ojcowanie, to ono nie ma sensu, bo ci młodzi grają tak świetnie, że niczego ich uczyć nie trzeba. Raczej ja od nich mogę się uczyć.

Ma pan na koncie ponad 30 autorskich płyt i dziesiątki, jeśli nie setki nagrań, w których brał pan udział. Wraca pan do nich, słucha czasem, czy może zerka na półkę, na której stoją?


Nie znam dokładnie liczby nagrań, w których uczestniczyłem. Wszedłem niedawno na stronę Diapazonu, gdzie one są wszystkie odnotowane. Nie zdawałem sobie sprawy, że jest ich tak dużo. Kiedy nastała era komputerów, spisałem sobie większość moich płyt, powgrywałem do komputera i czasem niektórych słucham. I powiem pani, że nawet mnie zaskakują poziomem. A do innych nawet nie zaglądam, bo są po prostu niedobre.

Lubi pan, kiedy określa się pana muzykę mianem jazz słowiański?


Ono do mnie przylgnęło zaraz po moich kompozycjach Piątawka i Siódmawka, które miały w sobie elementy góralszczyzny. Potem zrobiłem Zabłąkaną owieczkę i jeszcze kilka utworów zahaczających o ludowszczyznę. To jednak margines mojej kompozytorskiej działalności. W większości przecież skomponowałem utwory stricte jazzowe. Nigdy nie miałem zamiaru stać się ludowym jazzmanem.

Wspominał pan o Jazz Jamboree. Kiedyś Polska była liczącym się krajem na jazzowym rynku. Dlaczego teraz to się zmieniło?

Bo teraz niewłaściwi ludzie zajmują się jazzem w Polsce. Przecież imprezy jazzowe w naszym kraju to jakieś nieporozumienie. Kiedyś pewien promotor wydrukował plakaty z napisem Nie dla polskiego jazzu i przysłużył się do zniszczenia Jazz Jamboree. W Europie są stowarzyszenia zrzeszające jazzmanów, w Polsce muzycy nie mają żadnego oparcia, wszystko zostało rozbite. A na koncerty jazzowe przychodzi wielu młodych ludzi. Oni nie chcą oglądać MTV, oni kochają jazz. I w zasadzie koncerty jazzowe mogą oglądać tylko na żywo, bo żadna telewizja nie gra jazzu. TVP Kultura pokazuje moje koncerty z lat 60. Nic nowego nie ma. A przecież ja i moi koledzy cały czas gramy.











































Reklama