Podzielona na dwa koncerty uroczystość za nami, nagrody rozdane, więc nie ma co utyskiwać nad rozlanym mlekiem. Nie ma sensu psioczenie na czerwony dywan (po baczniejszym przyjrzeniu się, okazał się wykładziną z rolki), na akustykę, w jakiej większość zaproszonych śledziła przebieg imprezy (wstęp do świetnie nagłośnionej auli, w której przebiegała uroczystość, mieli wyłącznie posiadacze specjalnych identyfikatorów; reszta zaproszonych mogła oglądać relację tylko na ekranach telebimów).

Podobnie jak nie ma sensu darcie szat nad wielkimi przegranymi tegorocznej edycji: pianistą Piotrem Andreszewskim i Tomaszem Stańką, którego "Lontano" jest zdecydowanie najlepszą płytą z ECM-owskiego tryptyku, a mimo to jako jedyna z tego zestawu jazzowego Fryderyka nie dostała.

Rozczarowań i zawodów było więcej. W kretesem w wyścigu o "folkowego" Fryderyka przepadł też mój osobisty faworyt Michał Czachowski, którego album "Indialucia", łączący flamenco z muzyką indyjską, kilka tygodni temu ukazał się w USA i zebrał bardzo dobre noty w "New York Timesie".

Większość Fryderykowych absurdów rozegrała sie już w fazie preeliminacyjnej, w której Akademicy wybierali kandydatów spośród propozycji firm fonograficznych. To tam zaczęła się Fryderykowa familiada, czyli na przekór sztuce odwzorowywanie rynkowych tendencji albo - jak kto woli - schlebianie szerokim gustom.

To właśnie dzięki temu z rywalizacji odpadły projekty ciekawe w rodzaju grupy Husky. Nieobecność najciekawszej ubiegłorocznej propozycji polskiej muzyki klubowej otworzyła drogę do zwycięstwa Reni Jusis, której album był jednym z najbardziej zachowawczych wydawnictw muzycznych ubiegłego roku.

Zamiast biadolić, należy pochwalić Akademię za to, że nie szafowała hojnie nagrodami i - jak to drzewiej bywało - nie wyróżniła wykonawcy, który wciąż jeszcze jest przed debiutem płytowym.

To oczywiście ironia, ale nie należy się jej bać, bo Akademia Fonograficzna sama sobie zgotowała ten los. Zresztą nie po raz pierwszy i pewnie nie ostatni. Akademicy, rozdając "polskie Grammy", balansowali między sztuką wysoką, populizmem a własnym uwikłaniem w pogmatwaną sieć show-biznesowych sympatii i antypatii.

Reklama

Jak bowiem inaczej wytłumaczyć przyznanie Katarzynie Nosowskiej Fryderyka w kategorii Autor Roku po raz drugi za tę samą płytę, tyle że w edycji DVD?

"Branża jest mała, wszyscy się znamy" - mówi zdobywczyni czterech statuetek Ania Dąbrowska. A przecież Fryderyki rozdaje branża właśnie, bo Akademię tworzą muzycy, wydawcy i dziennikarze w liczbie 872.

To dużo, jak na realia polskiego show - biznesu, który w ubiegłym roku zmuszony był obniżyć próg Złotej Płyty do 15 tys. sprzedanych egzemplarzy. Wyniki więc powinny być miarodajne. Ale nie są.

Od lat oprócz werdyktów zastrzeżenia budzi dobór członków Akademii. By się do niej dostać, potrzeba nie zasług czy kompetencji, ale dwóch wprowadzających. Zdumiewające, że nie jest ważny ani fakt, że nagrało się wyróżnioną Fryderykiem płytę (czego dowodem jest brak na liście braci Fisza i Emade (Waglewskich), ani zasięg i prestiż medium, w którym pracuje dziennikarz.

I bynajmniej w tym miejscu nie apeluję do Związku Producentów Audio - Video o lustrację swoich Akademików. Trudno jednak zwalać na karb bałaganu fakt, że w składzie Akademii zabrakło przedstawicieli dwóch najważniejszych i najpopularniejszych dzienników w naszym kraju.

Akredytacje z żółtą kropką, umożliwiające im wstęp do auli, tego błędu nie naprawią.