Gracie z równym powodzeniem na stadionie Wembley, jak i w nowojorskiej Madison Square Garden. Jak to robicie, że cieszycie się taką samą popularnością po obydwu stronach Oceanu?

To nic trudnego, trzeba tylko postawić sobie jasne cele. Wiele zespołów woli grać wyłącznie w swoich krajach, a Ameryka przeraża ich wielkością. A żeby tam się przebić, trzeba jednak dużo występować. My od pierwszej płyty regularnie koncertujemy za Oceanem, spędziliśmy tam w sumie około ośmiu miesięcy. Dużo jeździmy też po Europie, Azji czy Australii, ale Ameryka jest dla nas priorytetem, no i są tego efekty.

Podobno chcieliście pokazać Amerykanom, jak naprawdę gra się rocka w Wielkiej Brytanii, bo Coldplay i Radiohead wprowadzili mylny obraz waszego kraju. Udało się?

Reklama

Pracujemy nad tym. Od 15 lat nie było zespołu z Wysp, który potrafiłby ostro zagrać. Wszyscy pamiętają falę brit popu, łagodną i popową. Na koncertach widzę, że w Stanach najbardziej podobają się te mocniejsze utwory, bo taka jest tradycja muzyczna tego kraju. Za to w Anglii, niestety, ludzie wolą te łagodniejsze kawałki z fortepianem.

Od 15 lat grania nie ulegliście żadnej modzie.

Bo nie warto tego robić. Spójrz na Blur czy Oasis, skończył się brit pop i razem z innym zespołami zniknęli. My od początku nie zamierzaliśmy nikogo kopiować i podążać za modą. Nam zależy, żeby każdy kolejny krążek nie był podobny do wcześniejszego. Na najnowszym "Black Holes And Revelations" potrafimy zaskakiwać nawet w obrębie poszczególnych utworów - rozpoczynamy powoli mrocznym klimatem, potem mamy wesołą popową piosenkę, a potem funk. Kiedy dojdziemy do wniosku, że nie potrafimy zaskakiwać już ani siebie, ani słuchaczy, to zakończymy działalność.


A jednak kiedyś mówiono o was "klon Radiohead". Udało wam się zatrzeć to wrażenie?


Reklama

Z debiutantami zawsze jest taki kłopot, że trzeba ich do kogoś porównywać, oceniać na podstawie tylko jednego tytułu. Przy naszym ostatnim albumie nikt przecież nie wspomina Radiohead. Przetrwaliśmy cztery płyty i oderwaliśmy się od debiutu. Kiedy sięgam po tamtą muzykę, czuję, że trochę się postarzała i brzmi młodzieńczo, ale nie wstydzę się jej. To był naprawdę dobry materiał.

Zaczynaliście karierę jako nastolatkowie, teraz to norma, że dwudziestolatkowie osiągają sukces. Kibicujesz np. Arctic Monkeys? A może nie zasłużyli jeszcze na taki rozgłos?

Uwielbiam Arctic Monkeys! Ich nowy album jest znakomity, tak samo jak pierwszy. Pamiętam czasy, kiedy kończy się college i zastanawia, co robić z życiem - iść do roboty czy podążać za pasją. Oni zrobili tak jak my, powiedzieli wszystkim: "Fuck you, chcemy grać rocka". Teraz koncertują na świecie i tak trzeba robić. W młodości masz najwięcej energii i świeżych pomysłów, których brakuje, kiedy stajesz się zgredem. Dlatego trzymam za nich kciuki.

A jaki masz stosunek do starszych zespołów? W tym roku zagracie z Rage Against The Machine. Nie obawiasz się, że twoi idole z młodości mogą zawieść?

To prawda, że większość reaktywacji kończy się klęską. Ale tutaj nie ma obaw, bo przecież muzycy grali cały czas w Audioslave, to świetny zespół. Widziałem ich po raz pierwszy w 1995 roku na festiwalu Reading i to był mój koncert życia. Byli po drugim albumie i miałem kompletnego świra na ich punkcie, bo jako pierwsi połączyli ciężkiego rocka z hip-hopem. Wciąż ich podziwiam, to duży zaszczyt, że zaprosili nas na koncerty. Mam nadzieję, że wreszcie się poznamy.