Wystąpicie dziś podczas londyńskiego koncertu Live Earth. Dlaczego zdecydowaliście się wziąć udział w takim przedsięwzięciu?
AD-ROCK: Przede wszystkim dlatego, że zaproponowano nam dużo pieniędzy. Są pewnie zespoły, które robią to, by ratować Ziemię czy coś takiego… Poza tym będzie tam Fergie z Black Eyed Peas.
MIKE D: Mówiąc serio, ten występ jest po prostu częścią naszego tournee, ale to fajnie, że poproszono nas, byśmy zagrali w tak szczytnym celu.
Cel jak najbardziej szczytny, ale czy myślicie, że tego typu festiwale odnoszą skutek? Czy ludzie w ogóle interesują się ich przekazem?
MIKE D: Myślę, że taki przekaz szybciej dociera do widzów niż cokolwiek, co pojawia się na temat globalnego ocieplenia w mediach. Festiwal taki jak Live Earth z pewnością w jakiś sposób mobilizuje ludzi, a mówimy tu o sytuacji, w której trzeba działać bardzo szybko. Zmiany muszą wyjść od nas. Ponadto Live Earth pokazuje wielkim korporacjom i rządom, że nie jest nam obojętne to, co dzieje się dookoła.
MCA: Przy takich przedsięwzięciach zawsze istnieje niebezpieczeństwo, że publiczność nie chwyci tego, co jest istotą koncertu. Trzeba zachować równowagę między przekazem społecznym a muzyką, wówczas jest szansa, że zainteresuje się nim jak najwięcej ludzi. Że zdecydują się działać albo w jakiś sposób wesprzeć działania innych.
AD-ROCK: Może jestem naiwny, ale myślę, że Live Earth to olbrzymi potencjał i szansa, że naprawdę możemy coś zmienić.
Wciąż jednak mam wrażenie, że publiczność przychodzi na takie festiwale, żeby zobaczyć na żywo Beastie Boys, Metallikę czy Black Eyed Peas, ale przekaz niewiele ich obchodzi. To tylko jakiś komunikat w tle…
AD-ROCK: Część widzów na pewno nie interesuje się tym, co mamy do powiedzenia. Ale tego typu imprezy mają naprawdę wielki wpływ, zwłaszcza na młodych ludzi. Gdy przed laty organizowaliśmy pierwszy koncert z cyklu Wolny Tybet, z całą pewnością nie był to temat, o którym dzieciaki rozmawiałyby na co dzień. Po koncercie nagle zaczęły się pojawiać na ulicach plakaty i naklejki, ludzie dyskutowali o Tybecie, zainteresowali się sytuacją w Azji. Oczywiście trzeba to zainteresowanie podtrzymywać. Akcje nie mogą być jednorazowe. Ale uwierz mi, przynoszą skutek.
MCA: Jeden z tybetańskich mnichów, którzy nam wtedy pomagali, powiedział, że jeśli taki koncert sprawi, że choć jedna osoba zrobi w danej sprawie coś konstruktywnego, to znaczy, że nasz wysiłek się opłacił. Więc Live Earth opłaci się na pewno: w tych koncertach weźmie udział kilkaset tysięcy widzów, a miliony będą słuchać transmisji. Mamy wielką siłę przebicia, tylko wszyscy musimy to zrozumieć i zdawać sobie sprawę, jaki wpływ mają zespoły rockowe na młodzież.
MIKE D: No i nawet ludzie, którzy naprawdę mają w dupie przekaz i ideę Live Earth, ale chcą posłuchać ulubionej muzyki - kupują bilety. I chociażby w ten sposób wspierają całe przedsięwzięcie.
Bob Geldof oskarżył organizatorów Live Earth o kopiowanie pomysłu z Live Aid i Live 8 i chęć odcinania kuponów od sławy tamtych festiwali…
MCA: Naprawdę to powiedział? Jeśli tak, to jest szalony. Nie on pierwszy wymyślił ideę takich koncertów, a nawet gdyby, to przecież nie chodzi o próby zrobienia kariery czyimś kosztem. Tu liczy się wspólny cel, a nie podkradanie komuś pomysłów na charytatywny festiwal.
Często bierzecie udział w przedsięwzięciach takich jak Live Earth. Czy staracie się w jakiś sposób mówić ludziom, co mają robić, jak postępować?
AD-ROCK: Ja cały czas mówię ludziom, co mają robić. Najgorsze jest to, że mnie nie słuchają (śmiech).
MCA: Ludzie nie do końca chcą, żeby mówić im, co mają robić. Nazwałbym to raczej wskazywaniem drogi. Poruszamy jakiś problem, mówimy, co jest w nim istotne, co mniej, pokazujemy, co można zrobić, żeby poprawić sytuację. Tak było chociażby w przypadku serii koncertów dla Tybetu. Jednak nie zależy już od nas, co publiczność zrobi z tą wiedzą i tą świadomością.
AD-ROCK: Ktoś kiedyś pytał nas, co myślimy o zespołach, które nie decydują się na udział w koncertach charytatywnych. Odpowiedziałem, że nic. Każdy ma jakieś swoje powody, żeby grać lub nie grać na takich imprezach. Nie każda grupa musi być od razu aktywna politycznie albo społecznie. Nic nam do tego. My to robimy, bo chcemy pomóc ludziom, ale nie wymagamy tego samego od innych.
MIKE D: To dlatego zdecydowałem się na udział w reklamie Proactiv. Żeby pomóc ludziom.
AD-ROCK: Jak im pomagałeś? Proactiv to środek na pryszcze, który przeżera ręczniki na wylot. Czy to w ogóle działa?
MIKE D: Podobno P. Diddy miał kiedyś pryszcza, z którym nie mógł sobie poradzić. Proactiv mu pomógł i od tej pory to on występuje w reklamach (śmiech).
Skoro mowa o reklamach, to czy nie przeszkadza wam komercyjny aspekt Live Earth? Koncert w Stambule został odwołany z powodu braku sponsorów, a to się w jakiś sposób kłóci z ideą całego przedsięwzięcia. Poza tym całość będzie promowana singlem Madonny… Nie boicie się, że ktoś przy okazji próbuje po prostu zarobić kupę kasy?
MCA: Przemysł muzyczny potrafi czasami zaskakiwać. Cały ten biznes polega na zarabianiu pieniędzy, dlatego wytwórnie stać na hojne gesty. Wierzę, że Live Earth to czyste przedsięwzięcie, a wydanie płyty to kolejny sposób, by powiedzieć światu o problemie globalnego ocieplenia i zdobyć więcej funduszy na walkę z jego skutkami.
A jak postrzegacie udział Ala Gore’a w tym projekcie? Ten polityk jest wam chyba w jakiś sposób bliski jako "naturalny wróg" George’a W. Busha.
MCA: Nie zdecydowaliśmy się na udział w koncercie ze względów politycznych. Jednak trzeba przyznać, że Al Gore wydaje się uczciwym facetem, a jego motywacje są szczere. Tak go oceniam, przynajmniej po obejrzeniu filmu "Niewygodna prawda" (nagrodzonego w tym roku Oscarem dla najlepszego dokumentu pełnometrażowego - przyp. red.). Niewiele wiem o udziale Gore’a w Live Earth, ale moim zdaniem to przykład człowieka, który naprawdę motywuje innych. Mam nadzieję, że podobny skutek odniesie nasz udział w tym koncercie.