Uparta jest po tacie. To Matthew Knowles zadecydował, że córka będzie gwiazdą, chociaż sam nie miał nic wspólnego z show-biznesem. Zamknął dobrze prosperującą firmę handlującą w Houston sprzętem medycznym i skoncentrował się na zarządzaniu jej karierą.

Reklama

Beyoncé Giselle Knowles już jako 10-latka trenowała, by na scenie nie łapać zadyszki. Codziennie rano biegała kilka kilometrów i jeden po drugim wygrywała konkursy dla utalentowanych dzieciaków. "Ojciec kazał mi i siostrze ganiać wokół bloku i śpiewać. Potem zadawał nam pytania, na które jego zdaniem będziemy musiały odpowiadać w przyszłości, i pokazywał, jak należy patrzeć ludziom w oczy podczas wywiadów. Widzisz? Właśnie tak" - wspomina pracowite dzieciństwo pod okiem porównywanego do despotycznego ojca sióstr Williams, Matthew Knowlesa.

"Na dodatek musiałyśmy występować dosłownie wszędzie: w supermarketach, szkołach, a nawet w domach opieki. Mikrofony ciągle nam wypadały z rąk. Marzyłam o śpiewaniu na rozdaniu nagród Grammy, a nie w sklepach spożywczych" - mówi Beyoncé, dla której rodzic i menedżer założył grupę Destiny’s Child. W jej skład weszły jeszcze dwie inne zdolne i ładne dziewczyny Kelly Rowland i Michelle Williams. Choć nie tak utalentowane i nie tak śliczne jak jego pierworodna. Beyoncé zawsze miała grać pierwsze skrzypce w jednym z najlepiej (33 miliony płyt na całym świecie) prosperujących kobiecych zespołów wszech czasów. I wciąż gra, nigdy nie tracąc energii jak króliczek z reklamy baterii.

Dziecko przeznaczenia

Gen poświęcenia ma również po mamie. Gdy Beyoncé skończyła 12 lat, Tina Knowles z żalem pożegnała dotychczasowe klientki i zamknęła na amen swój ekskluzywny salon fryzjerski. Odtąd dbała już tylko o urodę córki oraz reszty Destiny’s Child. Stała się także nadworną stylistką grupy, ubierając (czy raczej rozbierając) dziewczyny na scenę i poza nią. A że nie zawsze kreacje te trafiały w gusta speców od mody, kogo to obchodziło? Napewno nie Beyoncé, która nie przejmując się słowami krytyki, po dziś dzień pozostała wierna ubraniowym pomysłom rodzicielki. To jej projektu była wysadzana diamentami sukienka (wyceniono na ćwierć miliona funtów), którą wokalistka olśniła publiczność podczas rozdania Brit Awards, i ciuchy, w których pokazywała się na okładkach płyt i we wszystkich teledyskach.

Reklama

Tina zaraziła córeczkę miłością do mody do tego stopnia, że razem wystartowały w ubiegłym roku z własną kolekcją ubrań "House Of Dereon", które można kupować w sklepach jak Stany długie i szerokie. - Uwielbiam modę, zwłaszcza tę z czasów starego Hollywood i jego gwiazd. Dawniej kobieta nie pokazałaby się na ulicy bez zrobionej fryzury, makijażu, rękawiczek, rajstop oraz torebki dopasowanej do butów. Dziś też powinnyśmy dbać o siebie, a jednocześnie mieć kreatywne podejście do swojej garderoby. Chciałabym w tym wszystkim paniom pomóc, proponując wymyślone przeze mnie ubrania. Bo choć mama jest moją stylistką i ufam jej całkowicie, to lubię mieć ostatnie słowo - mówi amerykańska wokalistka, która nie chciała pozostać w tyle za Madonną, Kylie i innymi śpiewającymi projektantkami.

Hiphopowa narzeczona

W narzeczonym, a zarazem doradcy w muzycznych interesach Jayu-Z ma świetny wzór do naśladowania. Szef wytwórni Roc-A-Fella, raper i producent jest jedną z najbardziej wpływowych postaci hiphopowego środowiska w Ameryce, ale też biznesmenem z krwi i kości. Właściciel marki odzieżowej (Rocawear) i współwłaściel drużyny koszykarskiej New Jersey Nets oraz sieci nocnych klubów, mając zaledwie 36 lat, zgromadził majątek szacowany na 320 mln dolarów, a zarobił je w dziesięć lat! Równie dobrze dba o interesy ukochanej kobiety.

Załatwił Beyoncé udział w kampanii reklamowej Tommy’ego Hilfigera. Nagrywa z nią i pisze dla niej piosenki, powoli odsuwając w cień przyszłego teścia. Dla niej kupił luksusowy dom w Londynie, a ostatnio obiecał, że znajdzie dla oblubienicy największy brylant, jaki tylko będzie na nią pasować. Na planowanym na początek września ślubie Jay-Z i Beyoncé też raczej nie stracą, bo już wydawcy prześcigają się w "bardzo interesujących" propozycjach zakupu zdjęć z najbardziej oczekiwanego wesela tego roku. "Zawsze marzyłam o tym, żeby być żoną i matką. Chciałabym mieć dwóch synów i córkę" - mówiła królowa popu kilka tygodni temu brytyjskiemu dziennikowi "News Of The World". Marzenia się spełniają. Beyoncé na pewno.

Dziecko szczęścia

Reklama

W jej życiu pieniądze i miłość idą w parze. Choć ma dopiero 26 lat w świecie muzyki osiągnęła wszystko: pierwsze miejsca na listach przebojów, wielomilionowe nakłady płyt, prestiżowe nagrody (do 2006 r. zdobyła dziesięć nagród Grammy - siedem za działalność solową oraz trzy jako członkini Destiny’s Child). Zaś lista koncernów regularnie wypłacających Beyoncé wysokie honoraria za udział w sesjach zdjęciowych i akcjach promocyjnych ich produktów przyprawia o zawrót głowy niejedną z jej zazdrosnych koleżanek po fachu: Levi’s, Pepsi, L’Oreal i McDonald’s. Nawet zazwyczaj chłodną Björk ("Uwielbiam jej głos, ale udział w tych wszystkich reklamach to już spora przesada"). Bo Beyoncé jest w stanie sprzedać wszystko. Łącznie z perfumami Hilfigera i ostatnio Armaniego, których prywatnie nie używa, bo jest na nie uczulona. I jeszcze zarobić 3,6 miliona dolarów za dzień pracy, leżąc na wygodnej sofie.

Właściwie mogłaby już skończyć karierę i do końca życia odcinać kupony od tego, co osiągnęła do tej pory. Ale nie chce o tym słyszeć. "Tylko na scenie mogę wszystko. Mogę powiedzieć to, czego nie miałam odwagi powiedzieć wcześniej. I nie wstydzę się, że występuję prawie rozebrana. Staję się innym człowiekiem. Znika nieśmiała Beyoncé, a w jej miejsce pojawia się Sasha - moje szalone alter ego ukrywające się pod imieniem wymyślonym przez moją kuzynkę".

"New York Times" uczynił ją odpowiedzialną za stworzenie swego rodzaju nowego feminizmu. "To wyjątkowy komplement" - wyjaśnia. Ani Beyoncé, ani Sasha nie potrafią powiedzieć sobie dość.

Różowa pantera w pogoni za Oscarem

Grammy już ma. Czas na Oscara (przyznawana corocznie twórcom teatralnym w USA nagroda Tony będzie musiała chwilę poczekać). Zabiegi o statuetkę złotego faceta rozpoczęła w 2001 roku od roli w zrealizowanej przez MTV hiphopowej wersji opery "Carmen". Rok później mogliśmy oglądać ją jako Foxy Cleopatrę u boku ścigającego Doktora Zło, agenta specjalnej troski Mike’a Myersa w "Austin Powers i Złoty Członek". Nierozgarniętemu inspektorowi Clouseau (Steve Martin) pomagała rozwiązać zagadkę kradzieży bezcennego klejnotu w nowej wersji legendarnej "Różowej Pantery".

A piękną piosenkarką jazzową o anielskim głosie była w innej komedii "Wojna pokus", gdzie na pokuszenie wodziła Cubę Goodinga Jr. Największym z aktorskich sukcesów Beyoncé okazał się jednak występ w ośmiokrotnie nominowanym do nagrody Amarykańskiej Akademii Filmowej "Dreamgirls". W obrazie zainspirowanym historią The Supremes - legendarnego kobiecego tria, w którym karierę zaczynała Diana Ross, zagrała inspirowaną nią postać Deeny Jones.

"Ten film to jedna z rzeczy, które były mi pisane. Urodziłam się w roku premiery musicalu na Broadwayu. I wiem, że urodziłam się, po to, aby zagrać tę rolę" - mówi panna Knowles. I wygląda na to, że nie ma do nikogo żalu, że musiała zadowolić się nominacją do Złotego Globu, gdy jej koleżanka z planu, na dodatek debiutantka Jennifer Hudson zgarnęła Oscara. "Od początku wiedziałam, że niczego tu nie wskóram. Żeby zdobyć statuetkę Akademii, musiałabym grać lepiej i uczynić moją postać bardziej skomplikowaną. A ona była taka płaska!" - wyjaśnia i szybko dodaje, że się poprawi i na ekranie będzie jej jeszcze więcej, bo: "Wiem, że jestem uwielbiana jako gwiazda muzyki pop. Teraz chciałabym być postrzegana jako aktorka. I będę. Ja, Beyoncé, wam to mówię".