"Nie wiem, czemu się w to wszystko wpakowałam. Nie potrzebuję pieniędzy ani niczego, co się z nimi wiąże" - powiedziała w 2002 roku, gdy jej debiutancki wydany przez małą jazzową wytwórnię krążek "Come Away With Me" z miejsca wskoczył na szczyt listy bestsellerów "Billboardu". Dwa następne ("Feels Like Home" oraz "Not Too Late") powtórzyły ten sukces, osiągając wielomilionową sprzedaż, a Norah Jones o miękkim, bluesowym głosie trafiła do świata wielkich gwiazd. Świata, do którego nieśmiała, niepewna siebie dziewczyna z Dallas nie pasowała wtedy i nie przystaje po dziś dzień.

Reklama

Przez swoją normalność jest prawdziwą zmorą dla brukowej prasy. Niezwykle rzadko udziela wywiadów, nie zdradza szczegółów z życia prywatnego. Nie bywa na branżowych imprezach (chyba że musi), nie opowiada o ciuchach, a gdy wychodzi na zakupy, ubiera się tak, by nikt jej nie poznał. Nie mówi o swoim partnerze, starszym od niej o 10 lat basiście i współkompozytorze jej przebojów Lee Alexanderze, którego spotkała po przeprowadzce z Nowego Jorku - chyba że w piosenkach, choćby "Be My Somebody" z ostatniego albumu, która powstała z tęsknoty Nory, gdy Lee musiał wyjechać w interesach.

Woli mówić o muzyce - tej ze swoich płyt i tej, na której się wychowała, bo jej mama Sue Jones całymi dniami słuchała płyt słynnych wokalistek: Etty James, Arethy Franklin, Joni Mitchell. - Miała mnóstwo świetnych nagrań - wspomina Norah, która pierwszy koncert zagrała w kafejce obok rodzinnego domu w dniu swoich 16. urodzin. Wtedy myślała, że zawsze będzie grała tylko za napiwki.

Nie spodziewała się także, że kiedykolwiek dogada się ze swoim ojcem Ravim Shankarem, legendarnym mistrzem sitara i nauczycielem Beatlesów. Jones poznała go dopiero w wieku 18 lat, bo wcześniej wychowywała ją tylko matka (wokalistka nosi jej nazwisko). To wewnętrzne sprawy jej rodziny, o których artystka nie chce się wypowiadać, mówi tylko, że bardzo kocha oboje swoich rodziców. - Ułożyło się, mamy dobry kontakt. Jestem dumna, że jest moim tatą, ale denerwuje mnie, jak reagują na to ludzie - wyznaje Geetali Norah Jones Shankar pytana o rodzica, z którego pomocy nigdy nie korzystała. Pierwszy kontrakt dostała, bo za namową przyjaciół wysłała swą kasetę demo do wytwórni Blue Note. Przekonana, że dobra muzyka obroni się sama, nie przyznała się wtedy, czyją jest córką i czyją siostrą (Anushki Shankar, z którą rozmowę drukujemy na str. 60). Wierzy w to po dziś dzień.

W branży muzycznej uchodzisz za pracoholiczkę.

Reklama

Norah Jones: Mam obsesję na punkcie kontrolowania wszystkiego i wszystkich. Akceptuję każde zdjęcie, które ukazuje się potem w prasie. Niektórzy artyści pewnie w ogóle nie zaprzątają sobie tym głowy, ale ja muszę mieć pewność, że jestem prezentowana w taki sposób, w jaki ja tego chcę. Żeby nie było później żadnych nieporozumień. Pewnie trochę przesadzam i na pewno doprowadzam do szału ludzi w mojej wytwórni płytowej.

Jesteś więc zbzikowaną na punkcie własnej osoby diwą?

Jeśli mam być szczera, to trochę jestem facetem. Nie miałbyś co do tego żadnych wątpliwości, gdybyś pobył byś ze mną z tydzień.

Fani będą zaskoczeni twoimi wyznaniami.

Naprawdę? Jestem przecież najzupełniej normalna! Ludzie, którzy znają moje dotychczasowe płyty, szczególnie pierwszą, prawdopodobnie myślą, że jestem melancholijna i romantyczna. A tymczasem ja lubię wyjść gdzieś wieczorem i napić się piwa. Mogę się wygłupiać, żartować, zachowywać jak każdy, kto jest na lekkim rauszu. To chyba nic złego, że nie mam nic przeciw nocy spędzonym przy kuflu dobrego piwa?

Sporo czasu spędzasz w trasach. Chyba nie czujesz się w nich samotna, bo twój chłopak Lee Alexander jest szefem towarzyszącego ci zespołu?

Reklama

Lee pełni w moim życiu rolę kotwicy - zdarza się, że tracę energię na pilnowanie spraw zupełnie nieistotnych i on mi to uświadamia. Świetnie się dobraliśmy. Jest dla mnie bardzo dobry. Chociaż nie jestem pewna, czy ja dla niego jestem równie dobra. To raczej on dostosował się do mnie przez te ostatnie lata. Mamy zupełnie różne osobowości, ale podobny gust. No i muzyka - ona jest naszą największą wspólna pasją.

Pracując razem, nie da się chyba uniknąć przenoszenia problemów zawodowych do domu.

Nie rozmawiamy o nich cały czas, lecz są okresy, szczególnie przed wydaniem kolejnej płyty, kiedy przez cały obiad dyskutujemy o pracy. Aż któreś z nas wyraźnie ucina temat, zaczynając rozmawiać choćby o muzyce.

Sukces cię zaskoczył. A czy zmienił?

Zwariowałabym, gdybym cały czas myślała o tym, jaka jestem sławna, nie widziałabym nikogo poza sobą. Po co wtedy miałabym żyć? Żyje się dla rodziny i przyjaciół. Ale skłamałabym, twierdząc, że sukces nie zmienił mojego życia. Zmienił je pod wieloma względami - choćby takim, że mieszkam w lepszym mieszkaniu na nowojorskim Brooklynie. Ale ani na chwilę nie straciłam kontaktu z rzeczywistością i z przyjaciółmi. Przynajmniej z niektórymi, bo przez ostatnie lata część znajomych się do mnie zdystansowała. Z różnych powodów. Może uważają, że niewiele mają już ze mną wspólnego. Z drugiej strony jestem dość kiepska w podtrzymywaniu kontaktów. Na swoje usprawiedliwienie mogę tylko powiedzieć, że byłam dokładnie taka sama, zanim jeszcze stałam się znana.

Plotka głosi, że najbardziej lubisz dawać koncerty w Europie.

Bo kocham europejskie jedzenie! Jestem strasznym łakomczuchem, a w Europie tak dobrze i tak różnorodnie karmią. Podczas trasy zwykle nie mam czasu na zwiedzanie, więc jedzenie jest często moim jedynym kontaktem z kulturą kraju, w którym gram.

Jesteś jedną z niewielu sław, które nie mają żadnego problemu z wagą.

Czasem się martwię, że trochę przytyłam, a z reguły nie ma to dla mnie żadnego znaczenia. Staram się jeść zdrowo, bo najważniejsze jest zachowanie równowagi. Jednego dnia możesz zjeść mnóstwo sera, mięsa czy chleba, ale jeżeli następnego dnia zjesz tylko sałatkę, to wszystko jest w porządku. Poświęciłam się tylko dla Wonga Kar Waia. Do pierwszej filmowej roli w "My Blueberry Nights" zrzuciłam kilka kilogramów. To doświadczenie sprawiło jednak, że nabrałam współczucia dla wszystkich chudych aktorek, które nieustannie muszą dbać o linię. Nadal uważam, że powinny czasem zjeść cheeseburgera. Na świecie jest tyle osób, które cierpią głód. Jeżeli ty możesz pozwolić sobie na zjedzenie czegoś, zrób to!

Twoi menedżerowie nie rwali włosów z głowy, kiedy oświadczyłaś, że na trzy miesiące robisz sobie przerwę od muzyki?

Nie, bo taki urlop planowałam już od dawna. Miałam dosyć - przemysłu muzycznego, nieustannego koncertowania, podróży. Musiałam odpocząć. Praca z filmowcami okazała się ku temu idealną okazją.

Na premierze "My Blueberry Nights" otrzymałaś owacje na stojąco. Nie zakręciła ci się łezka w oku?

Nie płakałam. Szukałam swoich butów. Zdjęłam je przed seansem, bo były bardzo niewygodne i jak tylko zaczęły się napisy końcowe pomyślałam, że najwyższy czas założyć je z powrotem. No i zapalili światła dokładnie w tym momencie, kiedy wkładałam buty. Musiałam wtedy strasznie śmiesznie wyglądać. Na ekranie wyglądałam całkiem w porządku, chociaż moja twarz wydawała się bardzo wielka. Muszę ten film zobaczyć jeszcze w spokoju, bo na razie koncentrowałam się tylko na tym, że mam 10-metrową buzię.

Czy po przygodzie z filmem nie chciałabyś na chwilę zakotwiczyć w tamtym świecie?

Chciałabym nakręcić jeszcze jeden film, ale nie wiem, czy mam to zapisane w kartach. Jeżeli więc nigdy nie zagram już niczego, "My Blueberry Nights" pozostanie w mojej pamięci jako wspomnienie świetnej przygody.

A jak ci się całowało Juda Law? W gazetach można było przeczytać, że ćwiczyliście ten pocałunek 150 razy.

Ta scena w filmie była akurat najbardziej skomplikowana pod względem choreograficznym i bardzo długa. Za pierwszym razem myślałam, że zemdleję. Denerwowałam się straszliwie. Dostałam nawet skurczu w szyi. Na szczęście później już było tylko lepiej. A samo całowanie było bardzo przyjemne.