Titty Twister – to w tym klubie z filmu "Od zmierzchu do świtu" Roberta Rodrigueza i Quentina Tarantino najlepiej słuchać debiutanckiego albumu Brytyjki Anny Calvi "Anna Calvi". Ma w głosie seksowny mrok, narkotyczny odjazd, operowe zapędy i taneczne flamenco. To mieszanka, której uległby nawet George Clooney ze strzelbą w ręku.
Muzyczny światek na Wyspach zachwycał się Anną Calvi, zanim jej piosenki znalazły się na krążku w sklepach muzycznych. Do rozgrzewania publiczności przed swoimi występami zaprosił ją Nick Cave z zespołem Grinderman. Brian Eno zaproponował jej lunch, po czym (nie wiadomo, czy oczarowany tylko jej muzyką, czy też urodą) nazwał największym talentem od czasu Patti Smith. Calvi znalazła się w czołówce zestawienia BBC wśród artystów, na których powinniśmy zwrócić uwagę w 2011 roku. W finale na tej liście zajęła jednak miejsce poza pierwszą piątką.
To wcale nie dziwi, bo Anna Calvi nie śpiewa przebojów, nie kręci klipów, w których pokazywałaby się w samej bieliźnie, nie stała się także obiektem zainteresowania brukowców. Swoimi ascetycznymi, rockowo-country’owymi numerami z latynoskim lukrem wkracza do ligi muzycznych dziwaków. Jej krwistoczerwone usta dodają jej przy tym więcej seksapilu, niż mają modelki wyginające się na rozkładówkach chociażby w "Playboyu".
Już pierwszy instrumentalny numer "Rider to the Sea" z jej debiutu zwiastuje, że mamy do czynienia z płytą równie wciągającą, co trudną do sklasyfikowania. W kawałku Calvi tylko delikatnie używa swojego głosu. Przede wszystkim czaruje atmosferyczną gitarą w stylu pijanego Antonia Banderasa z "Desperado". W drugim numerze "No More Words" jej głos występuje już w roli głównej. Romantyczny, seksowny i dołujący jednocześnie. Niemal operowe możliwości pokazuje w "The Devil". "Love Won’t Be Leaving" to już walka gitary, perkusji i skrzypiec o to, kto zagra bardziej odlotowe dźwięki. Gdyby David Lynch jeszcze raz przygotowywał muzykę do "Mulholland Drive" albo "Miasteczka Twin Peaks", na pewno chętnie wziąłby psychodeliczną balladę "First We Kiss". Zresztą mrok i psychodelia w numerach Anny nie powinny dziwić, przecież sama zdradziła, że materiał nagrywała głównie w piwnicy. Jedyną łatwo wpadającą w ucho piosenką na tej płycie jest "Desire". To ją jako przykład mogą wskazywać ci, którzy chcą porównać muzykę Calvi zarówno do tego, co wykonuje Nick Cave, jak i PJ Harvey.
Z tą ostatnią wiąże zresztą Annę producent Rob Ellis. Brytyjczyk pracował nie tylko z PJ Harvey, ale też z Marianne Faithfull, Placebo i Ute Lemper. To w dużej mierze dzięki niemu album brzmi surowo i prawdziwie. Właśnie ta autentyczność budzi największą sympatię na "Anna Calvi". Brytyjka zawsze w wywiadach mówi, że cała oddaje się swoim piosenkom, wchodzi w nie do końca, wyżyna i wyrzuca w stronę słuchaczy. Widząc ją skupioną i oddaną muzyce na scenie, trudno jej nie wierzyć w to, co robi. Wierzą jej zresztą już coraz większe rzesze fanów. Jej stronę na MySpace odwiedzono niemal pół miliona razy, a większość biletów na najbliższe koncerty w Anglii, Niemczech i Francji jest wyprzedana.
Jej głos, gra na gitarze i skrzypcach oraz pełne mroku teksty o miłości, które znaleźć można na płycie "Anna Calvi", bez wątpienia nie zawiodły ani Nicka Cave’a, ani Briana Eno, ani fanów muzycznej mrocznej romantyczności. Jej tajemnicą pozostaje, jak potrafi z tej nieśmiałej (jak sama przyznaje w wywiadach) dziewczyny o głosiku nastolatki zamienić się w seksownego muzycznego wampa.
ANNA CALVI | Anna Calvi | Domino/Isound