Pies, który stracił jedną łapę, wciąż pozostaje psem – mówił wokalista Michael Stipe, gdy półtorej dekady temu dziennikarze pytali go o dalsze losy R.E.M. po odejściu perkusisty Billa Berry’ego. Przez 14 lat musieliśmy wierzyć mu na słowo. Na listach przebojów zespół radził sobie kiepsko. Jednak do czasu. Na najnowszej płycie "Collapse into Now" wszystko się zmieniło, a muzycy po latach urokliwego smęcenia znów poczuli zew rockowej krwi.
Cała płyta pełna jest ech przeszłości – "All the Best" brzmi jak odrzut z sesji "Monster", a "Überberlin" to nieco przyśpieszona wersja starego szlagieru R.E.M. "Drive". Takich nawiązań jest więcej – czasem wymyślonych przez krytyków, na przykład bardziej gorliwi brytyjscy recenzenci w "Oh My Heart" – poświęconym huraganowi "Katrina" dosłuchali się nawiązań do "Everybody Hurts". Faktem jest, że Mike Mills nie grał tak wiele na mandolinie od czasów "Losing My Religion" i płyty "Out of Time". Wygląda na to, że R.E.M. po latach błądzenia po muzycznych manowcach udało się wreszcie odnaleźć zgubioną drogę.
W ostatnich latach bardziej niż nowe piosenki czy inicjatywy społeczne i polityczne, jakie zespół wspiera, masową wyobraźnię rozpalało życie prywatne muzyków. Dziennikarze ze szczegółami opisywali zaloty podpitego Bucka do stewardes Britsh Airways i martwili się stanem zdrowia Stipe’a, któremu MTV już 20 lat temu wieszczyła rychłą śmierć na AIDS. A że przy okazji wokalista ujawnił swoją prawdziwą tożsamość seksualną, naturalną koleją rzeczy w centrum zainteresowania znaleźli się jego sypialnia i kochankowie. Do tego stopnia, że po premierze debiutanckiej powieści Douglasa A. Martina "Outline of My Lover" przeprowadzono dochodzenie, czy opisywany na jej kartach rockman homoseksualista nie uwiódł czasem pisarza.
Po odejściu Berry’ego Michael Stipe, Peter Buck i Mike Mills (plus bębniarz i gitarzysta na przychodne) wciąż nagrywali płyty i grali trasy koncertowe. Wprawdzie żadne z tych przedsięwzięć nie okazało się ewidentnym knotem, ale też nie bardzo było się czym się chwalić. "Up", "Revival", "Around the Sun" i "Accelerate" jednak nie powtórzyły sukcesów klasycznych albumów "Out of Time" (trzy Grammy) i "Automatic for the People" (18 milionów sprzedanych egzemplarzy). Zamiast wielkimi wydarzeniami okazały się czymś takim jak instynktowne działanie rockowego dinozaura, który, nie chcąc stać się skamieliną, raz na dwa – trzy lata musi coś wydać. Jeśli nie premierowy krążek, to przynajmniej składankę przebojów lub koncertówkę.
Reklama
Dziś gitarzysta R.E.M. Peter Buck twierdzi, że "Collapse into Now" to najlepszy album R.E.M. od 20 lat. Że od czasów "Automatic for the People" nie udało się zespołowi nagrać, kawałek w kawałek, tuzina równie dobrych piosenek: chwytliwych, inteligentnych, bardzo rockowych. Coś w tym jest.
Z drugiej strony można się zżymać, że to płyta odtwórcza. Fakt, nie ma tu ani jednego przełomowego dźwięku – ale też po raz pierwszy od 15 lat obyło się bez muzycznego nudziarstwa i niby-kontrowersyjnych duetów. Dzięki temu zamiast rapera Q-Tipa w studiu razem z zespołem znaleźli się starzy przyjaciele: Patti Smith i jej gitarzysta Lenny Kaye, Peaches, Joel Gibb z The Hidden Cameras oraz Eddie Vedder z Pearl Jam.
Aby uzyskać to charakterystyczne brzmienie, wskrzesili ducha płyt "Document", "Out of Time", "Automatic for the People" i "Monster". I to do tego stopnia, że podobnie jak wówczas, tak i teraz R.E.M. nie ma zamiaru promować wydania „Collapse...” koncertami. I choć akurat ten aspekt podróży w czasie zapewne nie wyjdzie na dobre zespołowi, to nagrywając swoją najlepszą płytę od czasu odejścia Berry’ego, wyszli z dołka.
R.E.M. | Collapse into Now | Warner Music